Tegoroczny, kolejny rejs po wielkich jeziorach mazurskich odbiegał od poprzednich. Słońca było tyle co na lekarstwo, lało ostro, ale za to wiatru nie brakowało, więc żeglowanie okazało się wielką frajdą. Dzięki błyskawicznym „przelotom” między portami więcej czasu pozostawało na zwiedzanie, także tawern, gospód i restauracji.
Co się w gastronomii na Szlaku Wielkich Jezior zmieniło? Przede wszystkim liczba lokali. Do wyboru, do koloru, na każdy gust i każdą kieszeń. Niestety, widać wyraźnie brak personelu, o czym pisałem już znad morza. Stąd, chociaż w lokalach wielkiego tłoku nie było, czas oczekiwania na posiłek znacznie się wydłużył. Drugie niemiłe rozczarowanie to znaczny wzrost cen. Jest drożej niż w i tak drogiej Łebie. Średni dwudaniowy obiad w restauracji (no, może z jednym piwkiem) to ok. 50 zł. Duuuużo! Można oczywiście taniej, pod chmurką, w błotku, przy drewnianych ławach.
Pozytywnym wyjątkiem są Mikołajki. Nie mówię tu o wielkich hotelach czy ekskluzywnych lokalach. W okolicach mariny można np. w niezawodnym „Barcie” zjeść ekstra rybkę czy doskonałą karkówkę w sosie grzybowym a przed tym jeszcze niezwykle smaczną „kurkową” albo barszczyk. Tu przyznam się – z dodatkiem dwóch kieliszków z pieprzem – dla rozgrzewki po powrocie z także ostro wiejących Śniardw. Wszystko razem za ok. 40 zł. Podkreślić też należy szeroką ekspansję świetnych lodów „Grycana”, dostępnych w kilku punktach.
Troszkę rozczarowała tak dobrze w ubiegłym roku karmiąca przyportowa tawerna „Siwa czapla” w Giżycku. Chyba rozwinięcie lokalu o duży zadaszony ogródek nie najlepiej wpłynęło na jakość dań, czuć pośpiech w ich przyrządzaniu. Na szczęście „maczanka” jako ciepła przystawka nadal rewelacyjna. Gdyby odejść trochę od wody, to warto w Giżycku zajść do „Czterech stron świata”. Ogromny wybór potraw, umiarkowane ceny i może dlatego jako w jedynej na całej trasie trzeba troszkę poczekać na wolne miejsce.
Najdroższą z przywodnych jest niewątpliwie tawerna „Pod czarnym bocianem” w Rydzewie. Nastawiona na ludzi z bardzo głęboką kieszenią. Najtańsze – ale bardzo smaczne danie to zsiadłe mleko z ziemniakami za marne 15 zł. O innych nie wspomnę, no, może warto jeszcze polecić świetną zupę cebulową.
Niezwykła przygoda spotkała nas w „Gospodzie” przy porcie w Sztynorcie. Pierwszy, bardzo miły i smakowity wieczór spowodował, że następnego dnia po niezwykle ostrym pływaniu postanowiliśmy tam powrócić. Luźny poprzedniego wieczora lokal okazał się tym razem niezwykle zatłoczony, a zabiegane kelnerki niezbyt miłe. Zmienił się także kucharz, o czym dowiedzieliśmy się poniewczasie. Zamówiliśmy kilka porcji wspaniałych poprzedniego dnia naleśników z owocami oraz z serem. Najpierw starano się nam wyperswadować niewykonalność takiego zamówienia, gdyż zdaniem obsługi na jednym talerzu mogą się znaleźć albo takie, albo takie. Mix niemożliwy. Gdy już doszliśmy do porozumienia okazało się, iż podane danie nie ma nic wspólnego z jakością z dnia poprzedniego, a na dodatek naleśniki są zimne. Na protesty kelnerka stwierdziła, że wczoraj był inny kucharz, więc nie ma o co kruszyć kopii, są jakie są. Po czym się oddaliła, a za chwilę z kuchni wypadła Pani Kucharka, osoba postury godnej jak najbardziej. W krótkich żołnierskich słowach wyjaśniła nam co sądzi o takich, którym jej kuchnia nie smakuje. Nawet nasz Kapitan, srogi wilk szuwarowo-błotny siedział cicho jak mysz pod miotłą! Jedynie żeglarska debiutantka w tym gronie, fertyczna młoda plastyczka, wpatrywała się z zachwytem w kuchenne zjawisko szepcąc – Co za twarz, co za twarz…
Warto też jak najbardziej spędzić kilka chwil w tawernie portu „Keja” w Węgorzewie. Bardzo szeroki wybór nawet wegetariańskich dań, prawdziwie żeglarska atmosfera usprawiedliwiają wysokie jednak także tam ceny.
Wiesław Mądrzejowski