Kilkakrotnie pisałem już o moim uczestnictwie przy realizacji firmowych polskich stoisk na różnego rodzaju międzynarodowych targach w kraju i za granicą. W latach 1974 - 1988 projektowanie ekspozycji artystycznych i reklamowych stanowiło podstawę mojej egzystencji. Możliwość wyjazdu za granicę i zaprezentowania tam swoich pomysłów była dla projektanta w owych latach wyzwaniem bardzo szczególnym.
Był to ciekawy okres twórczy. Konkurować z Japończykami czy projektantami z USA mogliśmy tylko w jednej dziedzinie. Dziedzinie myśli twórczej. Podczas gdy im było dane przebierać do woli w setkach gotowych rozwiązań, projektant z Polski musiał zdrowo kombinować, żeby zaskoczyć zagraniczną konkurencję.
W roku 1988 zadzwonił do mnie wiceprezes Orbisu. W Budapeszcie przygotowywano targi ASTA. Były one organizowane przez Amerykanów co rok w innym kraju. Tym razem lokalizacja imprezy w stolicy jednego z krajów bloku wschodniego wyraźnie wskazywała, na jaki kierunek nastawiają się amerykańskie biura podróży. Wykupienie stoiska na takich targach było świetną okazją dla Orbisu. Problem jedynie w tym, że do otwarcia pozostały tylko trzy tygodnie i czy w tak krótkim czasie można zrobić coś, co nie przyniesie Polsce wstydu.
Chciałem robić ten projekt. Byłem po poważnym złamaniu nogi. Ledwo chodziłem, podpierając się laską i bezczynność bardzo mi doskwierała. Musiałem przeto zacząć myśleć.
Czym też można zaimponować Amerykanom? Najbardziej chyba ręczną robotą (hand made).
Ale jeśli ręczna robota, to musi być mistrzowska i w dziedzinie dobrze znanej Amerykanom. Rozpoznawalnej! I tu przypomniałem sobie o twórczości Edwarda Lutczyna. Bo gdyby tak ściany stoiska tworzyły komiks namalowany ręcznie z postaciami wielkości naturalnej i gdyby przygotował to taki mistrz jak Lutczyn – to byłoby coś!
Pomysł zyskał akceptację. Edek podjął współpracę. Ja zaprojektowałem stosowną przestrzeń, a Lutczyn w pocie czoła, przez dwa tygodnie malował postacie ucztujących polskich szlachciurów. Wielkości naturalnej.
Potem byłem w Budapeszcie i rozpierała mnie duma. Dzieło Edwarda Lutczyna rzeczywiście wzbudzało ogólny podziw.
Dwa lata wcześniej polskie biuro podróży „Pegrotour” zamówiło u mnie niewielkie stoisko na turystycznych targach ITB w Berlinie Zachodnim. Stoisko było powierzchniowo skromne i wtłoczone między dziesiątki równie małych stoisk przygotowanych dla drugorzędnych biur podróży. Jak tu wyeksponować stoisko nasze? Jak „wyrwać je” z otoczenia?
Tu pomysł oparliśmy na stosunkowo niewielkiej odległości Berlina od granic Polski.
Targi miały trwać trzy dni. Biuro „Pegrotour” specjalizowało się w agroturystyce, zatem należało zaakcentować zdrowy kontakt z przyrodą…
Polskie stanowisko zbudowałem z dużej, wręcz przytłaczającej, ilości podestów umieszczonych na różnych wysokościach. Podesty te służyć miały do ustawienia kompozycji kwiatowych. Ponieważ do Polski nie było daleko, każdej nocy przyjeżdżała chłodnia z setkami świeżutkich, rodzimych kwiatów. Były one przed otwarciem kolejnego dnia targów przepięknie układane przez Ewę Orszak – światowej sławy specjalistkę w dziedzinie kwiatowych kompozycji. Stoisko było piękne, ale przede wszystkim pachniało. Ten zapach przyciągał tłumy!
Podane przykłady opierają się na pomyśle zaproszenia do współpracy ludzi wybitnych, takich jak Edward Lutczyn, czy Ewa Orszak. To ich talent zapewniał sukces.
Czasem jednak sukces brał się z przypadku, zwłaszcza kiedy braki technologiczne udawało się „sprzedać” jako celowe artystyczne uproszczenia.
Na turystycznych targach TUR w Goeteborgu cztery duże ściany polskiego stoiska prezentować miały piękno podstawowych polskich atrakcji krajobrazowych. Wybrałem stosowne fotogramy z gór, znad morza, z krainy jezior oraz zdjęcie starego Krakowa. Cóż, kiedy żadna z wyspecjalizowanych firm, to jest ani CAF, ani KAW nie miała możliwości zrobienia kolorowych odbitek w tak dużych formatach. Za to czarno-białe proszę bardzo. Stanęło na tym, że zdjęcia wykonano dla nas czarno-białe, ale za to bardzo mocno skontrastowane, niemal do walorów bieli i czerni. Wówczas poprosiłem znakomitego malarza Tadzia Żołdaka, aby każde z nich „zaanilinował”, to jest odpowiednio nasączył farbami anilinowymi tak, aby morze stanowiło kontrast przyciemnionych plam złotawych, jeziora zielonych, góry niebieskich, a Kraków brunatno-sepiowych. Wyszło nieźle, ale ja ciągle pamiętałem, że to są tylko czarno-białe zdjęcia.
Tymczasem po otwarciu targów podszedł do mnie szwedzki projektant - którego znałem już z wcześniejszych wyjazdów - z gratulacjami. Gratulacjami za grafikę, która – jak sądził – jest moim autorskim dziełem plastycznym. Kiedy wyjaśniłem mu, że jest to zwyczajne czarno-białe zdjęcie, tylko odpowiednio spreparowane niemal nie potrafił w to uwierzyć, bo świat wówczas całkowicie zapomniał o takiej fotografii. Później „mój Szwed” przyprowadzał do polskiego stoiska liczne rzesze kolegów, a ci gratulowali mi zastosowania tak unikalnej (!) techniki.
Andrzej Symonowicz