Trafiła mi się niespodziewana wiosenna grypa, a raczej grypka, bo właściwie obyło się bez dłuższego leżenia, jedno popołudnie pod ciepłym kocem i … mnóstwo miodu! Tak jakoś bez lekarskiego wsparcia, gdy złapała mnie grypowa trzęsawka i wszystkich kości bolenie, że o głowie nie wspomnę, nabrałem niesamowitego apetytu na miód właśnie. Dobrze, że jest akurat w domu zapasik jaki taki, więc najpierw ze dwie łyżki, ot tak na początek, potem spadziowy miód rozpuszczony w gorącej wodzie z dodatkiem cytryny, a po jakichś dwóch godzinach mleko z miodem, masłem i dwoma ząbkami przeciśniętego czosnku. Akurat na następny dzień nie miałem w planie żadnych zawodowo – towarzyskich kontaktów, więc mogłem sobie pozwolić. Rano już tylko kolejny kubek rozpuszczonego w ukropie miodu z cytryną, wsparty aspiryną i tak gdzieś około południa zacząłem się nudzić, co świadczy, że grypa lub jej zapowiedź została pokonana. Zacząłem więc się zastanawiać, skąd akurat wziął mi się ten miodowy apetyt, tak skutecznie pomagający w wyleczeniu.
Zajrzałem tu i ówdzie do mądrych książek – znalazłem wykaz aż czterdziestu dwóch znanych w Polsce gatunków miodu! W tym takie ciekawostki jak miód arcydzięgielowy, ogórkowy, faceliowy (co to za diabeł?) czy żmijowcowi. Do wyboru, do koloru.
O wykorzystaniu miodu w kuchni już kilka razy wspominałem, że przypomnę tylko najlepszą na świecie golonkę, jaką rzadko niestety, nawet bardzo rzadko raczy mnie czasem najlepsza z moich żon. Oczywiście w trosce o nadwątlone nadmiernym łakomstwem zdrowie. Ale jak już trafią do brytfanny takie nacierane miodem, pędzlowane tymże co kilkanaście minut goloneczki, że o ziołach dokładanych do tego nie wspomnę, to niebo się przed człowiekiem otwiera! No dobrze, zdradzę rodzinną tajemnicę tej genialnej marynaty, w której już wcześniej pogotowane golonki przez kilka godzin dojrzewają zanim trafią do piekarnika. Otóż na dwie butelki piwa należy dodać szklankę koniecznie płynnego miodu. Lekko podgrzać, co ułatwia dokładne połączenie składników a następnie dodać do tego przetarte w moździerzu zioła prowansalskie, liście laurowe, ziele angielskie i zielony pieprz. Na zakończenie przecierania wlewamy do moździerza kieliszek świeżej oliwki.
I koniecznie trzeba pamiętać, aby przed włożeniem do piekarnika jeszcze raz natrzeć skórkę miodem i co kwadrans opędzlować ją pozostałą marynatą, co nadaje jej piękny kolorek i chrupkość.
Miało i nasze Szczytno kiedyś swój piękny miodowy okres. Znane było w Polsce z produkowanych tutaj pitnych miodów. W niezłym wyborze, bo na półki trafiał popularny lekki czwórniak, najtańszy zresztą, potem trójniak już zupełnie przyzwoity, a mocny dwójniak był rarytasem rzadko oglądanym w sklepach i tylko dzięki dobrym kontaktom z producentem miewałem od czasu do czasu przyjemność wypicia kubka tej dobroci. I komu to szkodziło? Miałem kiedyś nawet pomysł na miód pitny własnej produkcji, poświęciłem na to całe dwa słoiki, zaprawiłem jak trzeba drożdżami i pożywką, odczekałem cały proces fermentacji i nie wytrzymałem już niestety kolejnych sześciu miesięcy jakich trzeba, aby nektar ten nabrał właściwych sobie zalet. Ot, młody był człowiek, niecierpliwy.
Ciekaw też jestem, czy któraś z naszych doświadczonych kucharsko pań pamięta przepis na pikle miodowe, gdzie właśnie połączenie słodkości z ogórkowym kwasem stanowiło o wyjątkowości tej niezwykle oryginalnej przystawki, a i w razie potrzeby zakąski.
A na zakończenie – czy ktoś z Czytelników wie co to jest krambambula? To nie żadna odmiana toto lotka czy innej loterii, ale znana od setek lat gdańska nalewka miodowo – korzenna, w której gustował podobno August III Sas. Składały się na nią poza miodem, białą wódką i spirytusem, także tzw. korzenie, czyli kora cynamonowca, kardamon, goździki, gałka muszkatołowa i zwyczajny czarny pieprz. Nalewka ta, może ze względu na bardzo długi, bo trwający rok okres dojrzewania była niezwykle droga – kieliszek kosztował całego tynfa!
Może warto spróbować?
Wiesław Mądrzejowski