No i proszę. Nie dalej jak dwa tygodnie temu wspomniałem – przy okazji felietonu na temat Polaków litewskich – o polskim muzeum w uroczym, podwileńskim miasteczku Niemenczyn. Wspomniałem o współpracy owej placówki z naszym szczycieńskim Muzeum Mazurskim i o tym jak wiele obiecuję sobie towarzysko w ramach tej współpracy. Niewiele czasu minęło i oto siedzę w pokoju gościnnym niemenczyńskiego Miejskiego Domu Kultury. Za oknem przepiękny widok na zabytkowy most nad rzeką Wilią – nie wiadomo dlaczego noszącą oficjalną, litewską nazwę Neris. Polska nazwa brzmi swojsko, tymczasem litewska kojarzy mi się tylko z nerką. Czytelnikom przesyłam świeżo zrobione zdjęcie z okna mojego pokoju.
Jestem na delegacji. Całkiem oficjalnie, jako jeden z przedstawicieli Muzeum Warmii i Mazur – oddział w Szczytnie. Co prawda przedstawiciel ten najmniej ważny, ale za to kierowca. W maleńkim, zaledwie sześciotysięcznym Niemenczynie zorganizowano dwudniową konferencję na temat poety, noblisty – Czesława Miłosza. Konferencję przygotowali naukowcy z Uniwersytetu Wrocławskiego, przy współudziale pracowników Uniwersytetu w Wilnie. A pośród zaproszonych gości zaznaczyli swój udział wybitni znawcy tematu z uniwersyteckich ośrodków Warszawy, Krakowa i Poznania. No i oczywiście z placówki kulturalno - naukowej SZCZYTNA (!) – o czym na wstępie. Podczas inauguracji spotkania, w sali widowiskowej domu kultury, naliczyłem ponad sto pięćdziesiąt osób! To dużo, bo aż 2,5% mieszkańców. Dla porównania; w pięciokrotnie większym Szczytnie, aby proporcja była identyczna, na taką imprezę powinno przyjść osób siedemset pięćdziesiąt.
Felieton dzisiejszy zatytułowałem „Na delegacji”. Zatem kilka wspomnień o delegacjach sprzed lat.
Kiedy w latach siedemdziesiątych sporo podróżowałem po świecie jako projektant polskich stoisk na rozmaitych międzynarodowych targach, rozliczano mnie na zasadzie zagranicznej delegacji. Oczywiście otrzymywałem w kraju stosowne honorarium za wykonane projekty architektoniczno – graficzne, ale od momentu wyjazdu podlegałem regułom delegacyjnym. Dzienna dieta obowiązująca przy wyjeździe do krajów zachodnich może wydawać się dość zabawna, bo wynosiła wówczas 5 dolarów dziennie. Kupić za to można było nie więcej niż dzisiaj. Na szczęście należał się delegowanemu także hotel, a ten z reguły częstował śniadaniem. Można było przeżyć. Natomiast jeśli owe pięciodolarówki udało się zaoszczędzić i przywieźć do kraju, to nagle stawały się one wcale niezłą forsą. Za to darmową pociechę podczas delegacji zapewniała polska wódka regularnie dostarczana przez „Baltonę” na poczęstunki. A że było jej zawsze w bród …
W tamtych latach, podczas wspomnianych delegacji, zaobserwowałem pewien interesujący przełom obyczajowy. Nie pozbawiona pikanterii zmiana zachowań w stosunkach damsko męskich warta jest, jak sądzę, odnotowania. Moją specjalnością było projektowanie stoisk na targach turystycznych. Dla dwóch firm występujących zawsze wspólnie, to jest Orbisu i Lotu. Takie targi odbywały się rokrocznie w Goeteborgu, Kopenhadze, Londynie i Berlinie Zachodnim. Przez kilka lat spotykałem w owych miastach projektantów reprezentujących różne kraje. Na ogół tych samych, podobnie jak ja wyspecjalizowanych w temacie turystycznym. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się, a mieszkając w jednym hotelu potrafiliśmy wieczorami nielicho pobiesiadować.
Teraz należy wspomnieć, że w tego rodzaju targach brały udział także niezliczone państewka i wysepki „bananowe”, rozrzucone gdzieś po tropikalnych morzach i oceanach. One też chciały zareklamować to co mają najlepszego. Przysyłały zatem piękne, śniade tancerki – hostessy, które półnagie pląsały pod sztucznymi palmami swoich narodowych stoisk. Oczywiście owe piękne dziewczyny, adorowane przez absolutnie wszystkich panów, stanowiły ozdobę i podstawową atrakcję wieczornych, hotelowych biesiad.
I oto świat opanował powszechny strach. Odkryto nową chorobę. AIDS! Niewiele jeszcze o niej wiedziano, ale media potęgowały atmosferę grozy. Jakże wówczas radykalnie zmieniło się hotelowe nocne życie. Panowie z Niemiec, Francji, Szwecji, czy Hiszpanii pozamykani w pokojach całkowicie poświęcili się wyrafinowanej konsumpcji trunków. Najchętniej zresztą polskiej wódki „Polonez”. Byle tylko jak najdalej od egzotycznych piękności. Tymczasem owe prześliczne bidulki, samotne we własnym gronie, tłumnie okupowały stoliki w hotelowych barach, popijając winko i z rozrzewnieniem wspominając czas powodzenia.
I tak było przez dwa, trzy lata, a potem strach minął i wszystko wróciło do normy.
Andrzej Symonowicz