Zawsze, gdy siadamy na rowery ktoś z nas woła: „na koń!”. Jest to fajna komenda, przecież jesteśmy cyklistami na stalowych rumakach. Nic więc dziwnego, że wybraliśmy się do stadniny koni w Sasku Małym, by nasze rowery postawić obok prawdziwych wierzchowców.
Trasa: Szczytno-Struga-Płociczno-Rezerwat Galwoca-Sasek Mały- Sasek Wielki-Struga – Szczytno
Ilość kilometrów: 40 km
Czas: 5 h
Jadąc w stronę Strugi wyraźnie czuliśmy, że lato odchodzi, że niedługo jesień obejmie panowanie. Nadciąganie kolejnej pory roku czuć było w chłodnym powiewie wiatru, widać też było w zmieniającej szatę przyrodzie. W okolicach jeziora Płociczno już pojawiły się wrzosy, a na poboczu leśnej drogi całe rodziny maślaków. Kto chciał i miał w co, zbierał te smakowite grzybki. Nad brzegiem jeziora zrobiliśmy postój, ale przed nami też ktoś wypoczywał i pozostawił moc pamiątek, a to butelki, papierki, opakowania... Takie piękne miejsce a bez poszanowania, szkoda że nie mamy worków, zrobilibyśmy za wandala porządek. Nie rozumiemy zachowań bezmyślnych ludzi, zamiast zabrać przywiezione opakowania – porzucają je w lesie. Pewnie uważają, że skoro już odpoczęli na łonie natury, to inni mogą podziwiać pozostawione przez nich „wizytówki”. Szkoda, że nie zostawiają swoich prawdziwych wizytówek, moglibyśmy śmieci dostarczyć im do domu, ale by się zdziwili. Tyle naszego, co sobie pogadaliśmy a śmietnisko zostało. Na szczęście za jeziorem Płociczno zaczyna się Rezerwat Galwica i tam cicho, czysto. Cały czas ktoś z nas zatrzymuje się i zbiera maślaki, kurki, a nawet trafiamy na gniazdo prawdziwków. Spotykamy też grzybiarza wracającego z imponującym zbiorem kurek. Robimy z nim pamiątkową fotkę i jedziemy do Sasku. Ja głośno marzę o tym, że chciałabym z roweru chociaż na chwilkę przesiąść na wierzchowca. Okazuje się, że moje marzenie spełnia się, gdy dzielę się nim z instruktorką jazdy konnej panią Natalią. Pozwala mi wsiąść na pięknego konia, a „Kręciołom” stanąć obok. Dzielnie wytrzymuje trwającą chwilkę sesję zdjęciową. Mnie rozpiera radość i duma. Natychmiast przypomniałam sobie, że swego czasu brałam lekcję jazdy konnej. Niestety nie mogłam nauczyć się anglezowania, zamiast wybijać się opadałam, zamiast opadać wybijałam. Instruktor straciwszy cierpliwość wymyślił dla mnie ćwiczenia. Najpierw musiałam usiąść jak amazonka. Następnie przodem do zadu końskiego i tak zostałam uwieczniona na fotce, którą mam do dziś i która jednoznacznie ukazuje moje umiejętności. Może warto po latach wziąć ponownie lekcję, oj chyba poproszę panią Natalię o sprawdzenie moich predyspozycji, ale nie przy świadkach.
Po tym miłym spotkaniu z prawdziwymi rumakami, wskakujemy „na koń” i jedziemy nad brzeg pobliskiego jeziora Szoby Małe. A tam to dopiero śmietnisko: puszki, butelki, papierzyska... i porzucony przez kogoś duży, czarny, pusty worek. Nie możemy patrzeć na ten bałagan, w jednej chwili odpady lądują w worku i od razu robi się czysto i przyjemnie.
Wracamy szosą, która za Saskiem Wielkim przemienia w piaszczystą, usłaną kałużami drogę. Umiejętnie lawirujemy między tymi przeszkodami, by zatrzymać na Strudze. Tam pada ostatnia podczas niedzielnej wycieczki komenda: „Na koń!”. Do domów wracamy w doskonałych humorach z maślakami, które przemienimy w smakowite danie.
Grażyna Saj-Klocek