Taki oto tytuł przyszedł mi do głowy przeglądając półki w sklepie monopolowym. W minionej epoce, gdy pijało się modne wódki kolorowe, w całej niemal Europie słynęła polska „Żubrówka”. Natomiast rodzima klasa średnia ceniła sobie „Soplicę”, a nieco starsi i zgorzkniali „Żołądkową gorzką”. Słodki „Krupnik”, pijany na gorąco lub dolewany do kawy, zapamiętałem jako najbardziej ulubiony napój wielojęzycznego tłumu gości Międzynarodowych Targów Poznańskich. Jako ówczesny projektant niektórych targowych stoisk sam także zaraziłem się atencją dla obyczaju pijania kawy z „Krupnikiem”.
No ale kto dzisiaj pija kolorowe wódki? Jeśli już gorzała, to wyłącznie czysta. I oto proszę. Producenci wymienionych marek nagle połapali się, że nie wolno stracić wypracowanej przez lata pozycji i wypuścili na rynek wódki czyste pod dotychczasowymi, tradycyjnymi nazwami. Zabawnie to wygląda, jeśli nazwa „Krupnik” określa przezroczystą, ostrą gorzałkę, a „Żubrówka” nigdy nie widziała żadnej trawki i smakuje jak bols, czy wyborowa. Ale pomysł okazał się trafiony. Markowa nazwa zawsze przemówi do odbiorcy. Zwłaszcza do takiego, który nie mówi po polsku, czyli do obcokrajowca.
Od czasu do czasu opisuję artystyczne lub rozrywkowe imprezy w jakich dane mi było uczestniczyć. Na ogół te spoza Szczytna, bowiem tutejsze atrakcje pozostawiam zawodowcom z miejscowej prasy. Tym razem odstąpię od reguły, ponieważ niewielkie artystyczne spotkanie w jakim brałem udział w ostatni czwartek umknęło uwadze miejscowych recenzentów, tymczasem na mnie zrobiło duże, pozytywne wrażenie. Mam na myśli „Literacki czwartek” w galerii „Stara Kotłownia”. Bohaterem wieczoru był Jerzy Niemczuk - ogólnopolskiej sławy literat, dramatopisarz i scenarzysta, mieszkający tuż obok Szczytna. Obecnie Jerzy jest szeroko znanym twórcą głównie jako autor popularnego telewizyjnego serialu „Ranczo”, ale przecież w swoim zawodzie święci on tryumfy od lat siedemdziesiątych. Współpracował wówczas z tak sławnymi czasopismami jak „Nowy Wyraz”, czy „Kultura”. Od tego czasu stworzył kilka scenariuszy filmowych, a także znakomitych, komediowych spektakli Teatru Telewizji; pośród nich, w roku 1996, słynny „Kociokwik”. No i oczywiście napisał kilkanaście znaczących książek.
Artysta ciekawie gawędził, ilustrując swoje wypowiedzi nagraniami autorskich słuchowisk radiowych. Poza tym wyczerpująco odpowiadał na bardzo liczne pytania publiczności. I o tej to właśnie publiczności chciałem kilka słów napisać.
W galerii Stara Kotłownia nie mieści się dużo osób. Trzydzieści sztuk to już jest tłum. No i taki właśnie „tłum” wypełnił galerię. Ale co to byli za ludzie! Z przyjemnością oglądałem zgromadzone twarze ścisłej elity intelektualno-artystycznej naszego miasta. Chciałoby się powiedzieć - kogo tam nie było! Widząc takich odbiorców, razem z popularnym aktorem - współtwórcą sceny PUB 9 - rozmarzyliśmy się co do możliwości dalszych organizacji imprez kulturalnych, trudniejszych w odbiorze niż sport, czy kabaret.
Szkoda tylko, że nie będzie to już w Starej Kotłowni. Ta zbankrutowała i od lutego przestanie funkcjonować. Z czystej sztuki nie da się wyżyć bez dotacji. Niezależnie od tego jaką markę wypracowało się przez minione trzy lata. I tylko żal mi tej wspaniałej publiczności!
Żeby nie kończyć tak zwanym smutnym akcentem, cofnijmy się do początku felietonu, czyli do rozprawki na tematy „wyskokowe”. Wspominając czas, gdy w modzie były wódki kolorowe, przypomniałem sobie osobistą anegdotkę z roku 1978.
W tym czasie odbywałem jazdy szkoleniowe samochodem osobowym, aby eksternistycznie zdać egzamin na prawo jazdy. Wprawdzie jako student jeździłem po Warszawie motocyklem i stosowne prawo do tego posiadałem, ale do „malucha” dojrzałem dopiero piętnaście lat później. Miałem już 33 lata, trenowałem więc ową jazdę jako starzec. I jako taki bywałem podczas jazd na ogół mocno zdenerwowany, co z kolei nie najlepiej działało na mojego instruktora. Pewnego dnia nauczyciel jazdy kazał mi nagle zatrzymać się. Było to przed wejściem do kawiarni na placu Zbawiciela.
- Panie! Wejdź pan tam i wypij setę, bo jesteś pan tak znerwicowany, że boję się z panem jeździć - powiedział mój instruktor.
- Jak to - alkohol? - wykrztusiłem zdumiony.
- Nie masz pan jeszcze prawka, to nic pana nie dotyczy, a ja nie mam zamiaru dostać przez pana zawału ze strachu. Idź pan i odpręż się. Potem wracaj pan do auta.
Wyszedłem. W kawiarni był tylko słodki pomarańczowy likier „Curacao”. Takie to były czasy! Ze wstrętem wypiłem setę. Wróciłem do samochodu. Mój instruktor kazał chuchnąć i załamał się. Ale wyjaśniłem, że nic innego do wypitki nie było. Pojechaliśmy. Szło mi ponoć zdecydowanie lepiej. To chyba był dobry instruktor. Markowy!
Andrzej Symonowicz