Na ostro, czy na koraliki?
O co chodzi w tak postawionym pytaniu wiedzieć mogą ci nieliczni, którzy pamiętają jeszcze popularną przed dwudziestu laty książkę Jacka Stwory „Co jest za tym murem”. No i oczywiście stare zborychy, odsiadowicze, że już nie wspomnę o recydywistach.
W rzeczy samej chodzi o to, że jak opisuje bohater wymienionej książki – doświadczony kryminalista Zdzicho Celebrak, są w więzieniu (w więźniu) dwa sposoby na połykanie przedmiotów niebezpiecznych, czyli kotwiczek. Na ostro i na koraliki.
Po połknięciu niebezpiecznego przedmiotu - kotwiczki wygiętej ze zdobytego drutu, więzień zgłasza się do lekarza. Z prześwietlenia wynika, że dla ratowania jego życia niezbędna jest operacja i delikwent na jakiś czas ląduje w szpitalu, o co mu w końcu chodziło.
Kotwiczkę taką można połknąć od razu, ryzykując pokaleczenie i to się nazywa „na ostro”, ale można też groźne kotwiczki zabezpieczyć przy łykaniu plastikowymi kuleczkami pozyskanymi z rączki od szczoteczki do zębów, nadzianymi na końce drutu i to się nazywa „na koraliki”. Rentgen nie pokaże tych plastikowych kuleczek i orzeczenie lekarskie będzie identyczne jak w sposobie „na ostro”.
Wybór należał do więźnia i poniekąd świadczył o jego pozycji.
Co do pytania „na ostro, czy na koraliki?”- to jest ono wieloznaczne i aktualne w każdej dziedzinie.
Na przełomie lat 70. i 80. pośród innych lukratywnych prac plastycznych zlecanych artystom przez władze różnego szczebla, jedną z najbardziej opłacalnych było malowanie reklam na szczytowych ścianach budynków w miastach i miasteczkach. Malowało się na rusztowaniach (dodatek za utrudnienia) farbami emulsyjnymi, rozrysowując najpierw projekt na licznych kondygnacjach domu.
W przedsiębiorstwie „Pracownie Sztuk Plastycznych” w Warszawie kierowałem wówczas pracownią, w której kilkanaście osób wyspecjalizowało się w tego rodzaju pracach na wysokości i którzy wkrótce okazali się niezastąpieni.
Do nas zatem zwrócił się dyrektor oddziału PSP w Olsztynie, pan Zbigniew Raube, kiedy przyjął zlecenie na zaprojektowanie i wykonanie reklam ściennych na budynkach w zaprzyjaźnionym Kaliningradzie.
Projekty powierzyliśmy znakomitemu grafikowi Andrzejowi Radziejowskiemu. Nadesłano zdjęcia wybranych budynków i na ich podstawie Andrzej, po uzgodnieniu tematyki, rozpoczął projektowanie. Kiedy projekty zostały wykonane i zatwierdzone przez władze Kaliningradu, przygotowana ekipa wykonawców pod wodzą Kazia Nowaka, zbrojna w pędzle, beczki z farbą i komplet niezbędnych przyrządów wyruszyła z Warszawy realizować myśl twórczą Radziejowskiego na ścianach kaliningradzkich domów.
Tu dodajmy, że przed ich wyjazdem strona kaliningradzka zobowiązała się do przygotowania technicznego ścian przeznaczonych pod reklamy, to jest wygładzenia ich i zagruntowania farbą na biało.
Polska ekipa podjeżdża pod pierwszy z realizowanych budynków. Rusztowania stoją. Ściana zagruntowana. Wszystko gra, można zabrać się do pracy.
I oto nagle z domu wybiega staruszka. Babcia płacze i histeryzuje, pomstując na wrednych polskich chudożników, co to ją zamurowali.
I oto, co się okazało.
Andrzej Radziejowski, rysując graficzny projekt na podstawie zdjęcia domu, nie wziął pod uwagę małego okienka na strychu, które w niczym nie wadziło jego koncepcji graficznej. Na planszy przesłanej do Kaliningradu okienka tego nie wrysował. Strona radziecka, przygotowując zatem ścianę do realizacji, okienko owo zamurowała, aby szczyt budynku przygotować dokładnie tak jak to wynikało z rysunku. I nikogo nie obchodziło, że było to jedyne okienko od mansardowej kawalerki „naszej babci”.
No cóż, w tym kraju nie znano pojęcia „na koraliki”. Tam zawsze obowiązywała zasada „na ostro”
Moi koledzy osobiście i ze skruchą odkuli babcine okienko oraz wymogli od administracji przywrócenie okiennej oprawy.
Andrzej Symonowicz