... wszystkich weselnych gości w dniu 24 września zaprosił krakowski wodzirej. Oczywisty dla Małopolski zwrot uczestnicy biesiady z innych stron kraju komentowali różnie. Usłyszałam jak jedna z pań utyskiwała, że w szpilkach wysyłają na pole i chyba nie będą kazali zbierać kartofli. Za chwilę ktoś poprawił, że raczej ziemniaków, ktoś dodał gruli, pyrów...

Na pole...
Wykopki szkolne, 1975 r.

Takie proste polecenie oznaczające wyjście na dwór lub na zewnątrz wywołało dużo śmiechu. Uzmysłowiło, że regionalizmy bywają zabawne. Na dodatek ktoś zażartował, że idziemy zbierać chrust na ognisko. Jednym słowem, na rodzinnym weselu w Krakowie bawiliśmy się wyśmienicie.

Autorka (w kapeluszu) z koleżankami podczas „ziemniaczanych” żniw

Dawniej często spotykaliśmy na wykopkach, więc w tym klimacie zaproszeni „na pole” dworowaliśmy. Wiadomo, że skoro na weselu byłam, to miód i wino piłam, po brodzie kapało i w głowie trochę pomieszało, a tu czas oddania felietonu, więc wpadłam na genialny pomysł, że zacytuję fragment z „Jeziora wspomnień” opowiadający właśnie o wykopkach. A jak wykopki, to wspomnienie szkoły i najwspanialszej wychowawczyni i polonistki pani Zofii Kobus. Oczywiście od razu do albumu sięgnęłam i adekwatne do wykopkowych wspomnień zdjęcia odnalazłam. Poniżej cytuję fragment wspomnianej książki:

Było ciepło. Słońce uśmiechało się radośnie do zbieraczy i przypiekało im karki. Teraz już nikomu nie było do śmiechu na widok chustek na głowach niektórych zbieraczek. Te dziewczęta jeszcze podczas drogi czerwieniły się pod gradem złośliwości, jakoby wyglądały jak robotnice z Lenpolu. Teraz, w obliczu palącego od rana słońca, zostały zrehabilitowane, a ich nakrycia głowy stały się obiektem zazdrosnych spojrzeń. Praca w kurzu posuwała się powoli do przodu. Traktor jechał obok czwórki koleżanek sunących przed siebie na kolanach.

- Szkoda, że nie zbieramy z chłopcami. To wszystko jest przyjemne, ale dźwiganie koszy to nie na moje siły – narzekała Danka. Po pierwszej fali entuzjazmu dziewczynie zaczął doskwierać ten mozolny trud. W roztargnieniu przetarła czoło nadgarstkiem i zostawiła na nim smugę kurzu zmieszanego z potem.

- Zaniosłaś trzy i już płaczesz. - Mariola nie mogła odpuścić sobie podśmiewania się ze słomianego zapału liderki.

Uczennice na wykopkach z wychowawczynią Zofią Kobus (z lewej)

- Płaczesz, płaczesz, zobacz, w drugiej „D” chłopcy wyręczają dziewczyny i zanoszą kosze na przyczepy. - Danka wskazała głową na grupę z sąsiedztwa. Nie byłaby sobą, gdyby mimo skupienia na pracy i narzekania na zmęczenie nie przeprowadziła rekonesansu otoczenia i nie zrobiła szybkiej analizy relacji społecznych na polu. Nic nie mogło ujść jej uwadze. Szczególnie jeżeli w obserwowanej grupie byli chłopcy, czego nie omieszkała jej żartobliwie wypomnieć Mariola. Takimi docinkami umilały sobie pracę.

- Zobacz, przyczepa pod samym nosem, a ty jeszcze mówisz, że źle – powiedziała Mariola, gdy nie mogła już znieść sfrustrowanej miny Danki. - Chodź, damy radę. Kosze szybko napełniły się kartoflami. Były duże i ładne, i czekały cierpliwie na ręce zbierających. Danka z ciężkim sercem, ociągając się, wzięła do ręki pałąk koszyka.

- Mam już tego serdecznie dość – stwierdziła. Nagle zdziwione zobaczyły, że kierowca traktora kieruje się w ich stronę.

- Pomogę paniom, strasznie się męczycie. Aż żal takich pięknych dziewczyn. - Obdarzył je szerokim uśmiechem. Obie patrzyły, jak bez wysiłku wziął kosz i poniósł go na przyczepę. (...)

W przeszłość szkolną zasłuchana z wesela wracałam i tak sobie wszystko w głowie układałam. Nagle usłyszałam; „wysiadamy!”, a może „odbijany”... Jak ten czas szybko mija! Niedawno byłam na wykopkowym polu z koleżankami, a tu nagle na krakowskim polu z weselnikami. Wspomnienia są wspaniałe. Pozdrawiam moją polonistkę i wychowawczynię Panią Zofię Kobus i życzę dużo zdrowia i radości z okazji Dnia Nauczyciela. Pozdrawiam wszystkie koleżanki i zapraszam do Miejskiej Biblioteki Publicznej w Szczytnie po „Jezioro wspomnień”.

Grażyna Saj-Klocek