Andreas Kossert
Urodzony w 1970 roku w Hannoversch Münden. Odbył studia historyczne, slawistyczne i politologiczne w Fryburgu Bryzgowijskim, Edynburgu, Bonn i Berlinie. Doktoryzował się w 1999 roku na Freie Universität w Berlinie. Od 2001 roku pracuje w Niemieckim Instytucie Historycznym w Warszawie, gdzie od lipca 2005 roku pełni funkcję zastępcy Dyrektora Instytutu. Jego praca magisterska i doktorska dotyczyła historii Mazur w kontekście stosunków polsko – niemieckich pod koniec XIX i w pierwszej połowie XX wieku. Aktualnie zajmuje się projektem badawczym o nazwie „Das gelobte Land” („Ziemia obiecana”), który dotyczy spraw religijnych i etnicznych zurbanizowanych centrów miejskich Manchesteru i Łodzi od 1820 do 1914 roku. Jest cenionym i rzetelnym historykiem, chętnie po jego prace sięgają miłośnicy historii regionalnej. Napisał szereg publikacji, w tym wiele o Mazurach. W 2001 roku zostały wydane w Niemczech dwie pierwsze jego książki. Jedna to jego praca doktorska, natomiast druga to „Mazury. Zapomniane południe Prus Wschodnich”, która w polskim tłumaczeniu ukazała się w 2004 roku. Obecnie w Polsce ukazało się tłumaczenie jego książki „Prusy Wschodnie. Historia i mit”, wydanej w 2005 roku. W 2008 roku w Niemczech opublikowano jeszcze „Kalte Heimat” („Zimna Ojczyzna”) o losie wypędzonych po 1945 roku oraz „Damals in Ostpreußen” („Wówczas w Prusach Wschodnich”), stanowiącą wprowadzenie do telewizyjnej serii emitowanej na pierwszym kanale niemieckiej telewizji publicznej. Recenzje jego książek zamieszczają największe niemieckie gazety. Kossert w swoich pracach historycznych jest obiektywny do bólu. Przykładem tego jest chociażby książka „Mazury. Zapomniane południe Prus Wschodnich”, która wywołała szereg nieprzychylnych i ostrych opinii części byłych mieszkańców Mazur. Kossert między innymi wytykał w niej związkom wypędzonych, że stosują nazwy miejscowości nadane przez hitlerowców w ramach akcji germanizowania. W Polsce Andreas Kossert publikuje między innymi w szczycieńskim „Roczniku Mazurskim”, jest też jednym z współautorów książki „Powiat szczycieński. Przeszłość – współczesność” (2006). Ze Szczytnem i okolicami ma związki rodzinne. Jego przodkowie ze strony matki pochodzili z Roman, Zielonki i Bartnej Strony, a sami dziadkowie zamieszkiwali w Romanach.
- Jakie są Pana osobiste związki z powiatem Szczytno?
Moja rodzina ze strony matki pochodzi z powiatu szczycieńskiego, matka urodziła się w szczycieńskim szpitalu, rodzina należała do parafii ewangelickiej w Szczytnie. Poprzez opowieści dziadków i krewnych ten powiat był mi stale bliski: nazwy Rohmanen (Romany), Lehmanen (Lemany), Keykuth (Kiejkuty), Seelonken (Zielonka), Ulonskofen (Piece), Schiemanen (Szymany), Jablonken (Jabłonka) brzmiały – jak u Siegfrieda Lenza w powieści „So zärtlich war Suleyken” („Słodkie Sulejki”) – jakby z innego zaginionego świata. Mój prapradziadek należał – tyle mi wiadomo – do rady parafialnej i uczestniczył jeszcze w typowo mazurskich nabożeństwach. Siedział zawsze pod amboną w pobliżu figury Mojżesza niosącego dziesięć przykazań. Tak opowiadał mój dziadek.
Czy myślał Pan o napisaniu historii swojej rodziny? Pisanie historii rodzinnych jest teraz w Niemczech bardzo popularne.
Nie tylko w Niemczech. To jest, jak sądzę, pewien trend do opowiadania historii poprzez historie rodzinne. Szczególnie w literaturze anglosaskiej ma to dużo większą tradycję niż w kontynentalnej Europie. Nad historią rodzinną właściwie nigdy nie myślałem, ponieważ mimo wielu poszukiwań o wiele za mało wiem. I tu musiałbym chyba jeszcze dużo więcej poszukiwać. Wpadłbym w zasięg beletrystyki.
Często bywa Pan na Mazurach?
Próbuję jeździć na Mazury tak często jak tylko można, z powodu przyjaciół i przyrody. Ale wybranie się, mimo dobrych chęci, następuje rzadko, maksymalnie raz lub dwa razy na rok. W celu przeprowadzenia badań do mojej pracy doktorskiej spędziłem na Mazurach cały rok 1997/1998 – to było cudowne doświadczenie. Chętnie pozostawiałbym wielkomiejskie życie w Warszawie częściej.
Jak się Panu podoba Szczytno i okolice? Może jest tutaj coś szczególnego?
Nie ukrywam, że darzę rejon Szczytna wielką sympatią. I kiedy widzę wieżę kościoła ewangelickiego, albo Jezioro Domowe Duże, jest mi bardzo swojsko. Miasto szybko się zmienia i zawsze staje się ładniejsze. To, co szczególnie lubię, następuje „po sezonie”, we wrześniu lub październiku, w trakcie „złotej jesieni”, kiedy ostatni turyści wyjadą i cała okolica staje się cicha i spokojna. Najbardziej cenię ciche miejsca, bez turystów, po prostu w stanie naturalnym. I dzięki Bogu jest jeszcze tych miejsc całe mnóstwo.
Dość dobrze mówi Pan po polsku, a język ten uchodzi za stosunkowo trudny. Długo się Pan uczył naszego języka i jak to Pan wspomina?
Język polski był w moich uszach od czasów dzieciństwa, za sprawą członków rodziny. Na początku studiów zdecydowałem się nauczyć polskiego i studiować jako dodatkowy fakultet polonistykę. Niestety studia polonistyczne w Niemczech były bardzo teoretyczne. Uczyliśmy się dużo o historii języka polskiego, o „Psałterzu Floriańskim”, o „Biblii Królowej Zofii”, ale prawie wcale nie uczyliśmy się aktywnego mówienia. Praktykę językową „learning by doing” („uczenie przez robienie”) – miałem przede wszystkim w trakcie pobytu w Polsce.
Rozmawiał:
Sławomir Ambroziak