Tak się jakoś utarło, że kiedy Polak podnosi do ust kieliszek, to jako toast zastępczy wygłasza krótkie „na zdrowie”. Czy to w ogóle ma coś wspólnego z toastem? A może to tylko takie zaklęcie, aby spożywany napój nie zaszkodził nadmiernie współbiesiadnikom? Przyjrzyjmy się jak to właściwie jest z tym narażaniem zdrowia w momencie chwytu za nóżkę szklanego, pełnego naczynka.
Niedawno wspomniałem francuskiego barmana, który uważał, że wypicie 45 - procentowej anyżówki (pastis) bez rozcieńczenia lub popicia wodą zagraża zdrowiu. Nie do nas z takim tekstem! A śliwowica z Łącka? A śliwowica paschalna?! Nawet nasza zwykła, „codzienna” gorzała ma te swoje 40 stopni. Co prawda ja akurat rozcieńczam ją tonikiem, ale to dla smaku, a nie ze strachu przed obalającą mocą.
A jeśli chodzi o tonik, to jest to napój dość interesujący właśnie z powodów farmaceutyczno – medycznych.
Pełna, historyczna nazwa to „Indian Tonic Water”. Słowo „Indian” nie oznacza tu nic indiańskiego, tylko po prostu Indie – niegdysiejszą brytyjską kolonię. Tam to właśnie, pośród stacjonujących wojsk brytyjskich, szczególnie dawała się we znaki malaria, choroba dziesiątkująca kolonialną armię. My – czytelnicy „W Pustyni i w Puszczy” - doskonale wiemy, że na malarię nie ma jak chinina. Wiedziały to także ówczesne władze angielskie. Wyprodukowano zatem gorzkokwaśny napój zawierający ten medykament i zaopatrywano weń wojska stacjonujące w Indiach z zaleceniem spożywania jak największych ilości owego orzeźwiającego, gazowanego płynu. Panowie oficerowie (a i żołnierze zapewne także) szybko spostrzegli, że nowa, nieco gorzka „oranżadka” znacznie lepiej smakuje, gdy dodać do niej solidną dawkę popularnej i taniej jałowcówki, czyli ginu. I tak powstał słynny drink „gin and tonic”, a produkowany powszechnie orzeźwiający napój przestał być lekarstwem, a stał się uznanym dodatkiem do mieszanych koktajli. Tu zwracam uwagę, że prawdziwy tonik, to ten zawierający chininę. W Polsce chyba tylko produkcji firmy Schweppes (napisane jest na nalepce „Indian Tonic”) oraz firmy Kinley (Tonic Water”).
A teraz jeszcze kilka słów na temat „zdrowotności”. Jak każdy uczciwy staruch, tak i ja cierpię – od czasu do czasu – na to i owo (ale nigdy na malarię!). Cokolwiek by to nie było (nie będę wymieniał) na ogół słyszę od moich lekarzy, że jeżeli już muszę coś wypić, to ostatecznie tylko czystą wódkę. Broń Boże wódkę kolorową, piwo, czy wino. Lekarzy należy słuchać, więc grzecznie zgadzam się. Niemniej czytuję nieco prasę i tam dopiero zadziwiają mnie informacje o relacjach między zdrowiem, a spożyciem.
I tak na przykład doczytałem się, że picie piwa poważnie zwiększa ryzyko zapadnięcia na choroby nowotworowe gardła, a dla odmiany picie wina zdecydowanie je zmniejsza w stosunku do niepijących w ogóle. A ja zawsze myślałem, że to zależy od palenia papierosów. Dowiedziałem się także, że mieszkańcy Bordeaux – rejonu Francji – najrzadziej na świecie umierają na serce. Otóż dlatego, że systematycznie pijają swoje czerwone wino. Wprawdzie w tej informacji napisano także, że piją w umiarkowanych ilościach, ale w to akurat nie wierzę. Znam trochę Francję i owo umiarkowanie wydaje mi się mało wiarygodne.
Jako wiecznie odchudzający się grubas, a przy tym piwosz zastanawiam się jak to jest z relacją między spożyciem piwa, a otyłością. Aktualna światowa lista nacji piwożłopnych jako pierwszych wymienia w kolejności obywateli Czech, Irlandii, Niemiec, Australii, Austrii i Wielkiej Brytanii. Polska zajmuje miejsce osiemnaste. Pośród wymienionych sześciu narodów tylko Niemców (uogólniając) można by określić mianem piwnych grubasów. Trudno byłoby nazwać tak Czecha, czy Anglika. No, ale tylko Niemcy pijają piwo niemal zawsze z czymś do jedzenia (lekkie jadło to sałatka kartoflana, cięższe - golonka). W pubach londyńskich pije się równie dużo piwa, ale się nie pojada. U Czechów bywa różnie, z tym że piją oni swój narodowy napój bardziej dla smaku, a mniej dla obżarstwa.
Sprawdziłem ilość kalorii w piwie. Według Wikipedii pół litra to 200 – 250 kcal. Czyli dokładnie tyle samo co w identycznej ilości soku owocowego, mleka (2%) lub coca – coli.
Samo zdrowie!
Andrzej Symonowicz