Niektórzy z moich czytelników zapewne słyszeli o tak zwanej „Nagrodzie Darwina”. Pozostałym wyjaśniam, że jest to coroczne uhonorowanie osoby, która zginęła lub została poważnie ranna w najbardziej idiotyczny sposób. Wybór takiej osoby następuje przez głosowanie w Internecie spośród listy kandydatów nominowanych (na ogół pośmiertnie) do nagrody. Listę przygotowuje specjalna komisja. Są to zawsze autentyczne przypadki. Głębiej zainteresowanych tematem odsyłam do Internetu. Sam podam jedną z ubiegłorocznych nominacji, moim zdaniem idiotyczną wyjątkowo.
Pan Barker (lat 47) z Newton przypadkowo zabił się, kiedy obudzony przez dźwięk dzwonka telefonu stojącego na szafce nocnej przy łóżku sięgnął po słuchawkę. Zamiast niej chwycił leżący obok rewolwer Smith & Wesson, który wystrzelił, kiedy przyłożył go do ucha. Podobnych przypadków można znaleźć na liście nawet kilkadziesiąt.
A dlaczego makabryczny plebiscyt nazwano nagrodą Darwina? Otóż jak wiadomo teoria ewolucji zakłada, że najsłabsze, najmniej inteligentne i nieprzystosowane organizmy nie mają szans na przetrwanie i muszą wyginąć. W myśl tej teorii można przyjąć, że ktoś, kto jest aż tak głupi, aby siebie samego zabić bez sensu, wyręcza wieloletni proces ewolucyjny, bo z góry eliminuje własny, słabo intelektualnie rozwinięty organizm z dalszej walki o byt.
Dlaczego wspomniałem o internetowym plebiscycie? Otóż niedawno przypomniano mi mój własny wypadek z lat młodzieńczych, który doskonale pasowałby do aktualnych, „darwinowskich” nominacji. W gruncie rzeczy tego rodzaju groźne wypadki miałem dwa i z obu, jak widać, wyszedłem cało. Z tym, że ten drugi spowodowany był nieprzestrzeganiem przepisów BHP na budowie, więc jako przypadek typowy nie będzie nas interesował. Za to ten pierwszy był naprawdę wyjątkowo kretyński!
Byłem świeżo po studiach. Nie mieszkałem z rodzicami. Pewnego dnia zatelefonował do mnie ojciec. Miał prośbę. Popsuł się obraz na ekranie telewizora, co oznaczało, że prawdopodobnie antena zainstalowana na dachu obluzowała się, utraciła kierunek i stąd brak porządnej wizji. Tak to wówczas bywało. Należało wejść na dach i sprawdzić. To dla mojego ojca było zbyt trudne.
Przyjechałem do rodzinnego domu. Na dach wychodziło się poprzez strych. Drabinką do poziomej klapy stanowiącej fragment połaci dachowej krytej ocynkowaną blachą. Dach miał spadek, zatem dla bezpieczeństwa wziąłem ze sobą trzymetrowy pas skórzany, aby przypiąć się do komina. Tata siedział przy telewizorze i przez otwarte okno okrzykami kierował moimi poczynaniami. Wreszcie przywróciliśmy ekranowi odpowiednią wizję i mogłem zejść z dachu. Odwiązany od komina pasek zarzuciłem sobie na szyję (owijając się nim tak jak szalikiem). Otworzyłem klapę na strych i zszedłem na górne stopnie drabinki. Klapę zamknąłem, a że nie chciało mi się schodzić po drabinie – skoczyłem.
Długo byłem nieprzytomny, zanim zaniepokojony ojciec przyszedł na strych. Otóż zamykając klapę włazu przytrzasnąłem nią koniec pasa. Kiedy skoczyłem, po prostu zawisłem - powiesiłem się! Byłem wówczas szczupły i lekki, toteż mój rdzeń kręgowy wytrzymał. Pasek powoli odwinął się z szyi i spadłem na podłogę. Po ocuceniu okazało się, że nic mi nie dolega, a jedyną oznaką traumatycznego przeżycia jest obrzydliwa szrama powstała na skutek zdarcia naskórka przez osuwający się rzemień. Wkrótce zresztą i po niej nie było śladu.
Tym razem nie znajduję w swoich albumach stosownej ilustracji. Bo niby co miałaby przedstawiać? Zatem skoro pozostało nam trochę miejsca na szpaltach, to jeszcze jeden przykład z internetowej listy nominacji do nagrody Darwina.
We Francji Jacques Le Fevrier postanowił popełnić samobójstwo. Stanął na urwisku i przywiązał kamień do szyi. Następnie wypił truciznę i podpalił swoje ubranie. Próbował nawet zastrzelić się podczas skoku, ale kula chybiła, przecinając linę z kamieniem.
Woda morska, do której wpadł niedoszły samobójca ugasiła ogień, a następnie zalewając usta spowodowała wymioty, które usunęły truciznę z żołądka. Jacques został wyciągnięty przez rybaków i odwieziony do szpitala, gdzie zmarł na skutek wychłodzenia organizmu.
Andrzej Symonowicz