Jesień, a jakby nie patrzeć to już prawie za progiem, jest chyba najlepszą porą do tworzenia różnych ciekawych napojów poprawiających od czasu do czasu nastrój i ciśnienie. Już starożytni…, no może nie tak bardzo starożytni, ale nasi przodkowie do nalewek mieli sentyment wielki, nie tylko od strony degustacji finalnego produktu, ale i ich tworzenia. Porządnej nalewki w sklepie się raczej nie kupi, bo produkcja nie jest taka znów łatwa, szybka i przyjemna. Aromat napoju tworzy się przecież nie z różnych chemicznych dodatków, ale przez upływ czasu, w jakim nalewka „naciąga”.
Niewątpliwie najbardziej znaną i spopularyzowaną w literaturze (uprzedzam, dzisiejszy felietonik pisany jest dla wykształciuchów, czyli osób będących na bieżąco np. z literaturą polską w wydaniu przedgiertychowym) nalewką jest słynne „trisz divinis” tak wspaniale opisane przez Melchiora Wańkowicza. To genialne dzieło aptekarza z Połągi oparte było na kombinacji dwudziestu siedmiu ziół! Nieszczęsny aptekarz poświęcił całe życie na poszukiwanie optymalnego zestawu i jak głosi legenda dopiero na stypie po jego śmierci goście spróbowali ostatniej ziołowej kombinacji, którą uznali za wreszcie doskonałą. Na tyle, że wdowa aptekarzowa za dochody ze sprzedaży po kilku latach kupiła elegancką kamienicę w Kownie. Poza wyjątkowymi zaletami smakowymi trisz divinis miało jeszcze jedną właściwość. Gość nasączony z lekka tym zdradzieckim płynem nigdy nie tracił głowy póki siedział przy gościnnym stole. Dopiero gdy stawał na nogi, elegancko żegnał się z gospodarzami i udawał w kierunku rodzinnych pieleszy, odpływał w tempie przyspieszonym po kilku łykach świeżego powietrza.
Ale może na razie dość historii, gdyż pisząc te słowa patrzę na miły dla oka kilkulitrowy słój, w którym nabiera kształtu i wyrazu nalewka na mirabelkach. Ot, tych samych, jakie w wielkich ilościach zalegają niesprzątane chyba od lat niektóre ulice. Przepisów na najprostszą nawet nalewkę z mirabelek istnieje przynajmniej kilkanaście. Najważniejsza w każdym z nich jest moim zdaniem przede wszystkim cierpliwość. Po pierwsze już przy przygotowaniu owoców. Każdą śliweczkę należy obejrzeć, usunąć nawet minimalnie uszkodzone lub zbyt miękkie, że o nadgniłych nie wspomnę. A potem czekać, czekać i czekać! Najpierw 6 tygodni aż powstanie pierwszy nalew spirytusowy, potem trzy tygodnie aż uzyskamy drugi nalew ze zacerowanych owoców na wódce. No i na koniec już tylko marne pół roku, aby napój nabrał właściwości godnych najdelikatniejszego podniebienia. Proste, prawda?
Gdyby się komuś na przykład bardzo spieszyło to polecam kminkówkę. Tu produkcja idzie błyskawicznie, czyli wszystkiego marny tydzień od dnia zalania kminku można już produkt butelkować i przystąpić do umiarkowanego spożycia. Tylko że to ot tak, na chybcika. Jak gość się trafi mniej codzienny to raczej podawać nie wypada. A uważać trzeba, oj trzeba!
Jakoś tak kilka miesięcy temu pod koniec maja trafiłem gdzieś w podlaskiem do takiego sobie domku w lesie cokolwiek głęboko schowanego, gdzie droga trawą już była porosła. Znaczy się gospodarz świata niezbyt ciekawy. Tak gdy zajechałem przed wieczorem, szczęśliwie wcześniej się zapowiadając, czekała już kolacja prosta i pożywna jak to u samotnego mężczyzny, który lat temu parę trochę do ludzi się zniechęcił i sobie od elektoratu odpoczywa. No to pojadłszy uczciwej jajecznicy na boczku i kiełbasy gdzieś tam dobrze ususzonej przeszliśmy do spraw poważnych. Tu, jak wiadomo, nic tak dobrze na jasność myśli nie działa i do konsensusu lepiej nie przywodzi jak coś dobrze odstanego i schłodzonego. Tak i w szklankach pojawił się napój żółtawy lekko o aromacie dziwnie niepokojącym acz w smaku wytrawny bardzo. Gdy gębę ustawiłem w znak zapytania gospodarz uśmiechnął się z głębin siwej brody i klapę do piwnicy uchylił, gdzie półki pełne były butelek po szlachetnym trunku marki „Byk”, a z boku stało małe urządzenie nadające mu zupełnie przyzwoite walory smakowe. Ale to już zupełnie inna bajka…
Wiesław Mądrzejowski