Odwiedzanie różnych restauracji, tawern, barów i innych knajpek to przede wszystkim tytułowe „coś na ząb”, czyli poszukiwanie dobroci do zaspokojenia apetytu. Szczęśliwie jest tych lokali o najróżniejszych nazwach, kształtach i specjalnościach mnóstwo. Poza dobrym jedzeniem, piciem a jakże też, atmosferą, wystrojem i lokalizacją coraz częściej na wybór odwiedzanej knajpki wpływa pomysł właścicieli na dodatkowe atrakcje. Zależy co kto lubi. Jest na przykład taka sieć, nazwy nie wymienię, bo pomysł mi się nie podoba, gdzie kelnerkami są młode, ładne dziewczyny w wyjątkowo kusych czerwonych majteczkach i także nieprzesadnie zapiętych pod szyję bluzeczkach. Spokojnie, rozczaruję strażników heteroseksualnej moralności narodowej, dziewczyny lubię już ponad pół wieku, szczególnie niezbyt kompletnie odziane (ot, wspomnienia starszego pana…). Nie znoszę więc, gdy w restauracjach tej sieci podpici panowie pozwalają sobie na niedwuznaczne teksty i gesty, a kelnerki muszą to z obowiązkowym uśmiechem znosić. Cóż, taka praca.

Rzadko, bo rzadko, ale spotyka się czasem klasycznych restauracyjnych taperów. Dla młodzieży bez wyższego wykształcenia gastronomicznego – taper to pianista przygrywający do kotleta. Bywali wśród nich prawdziwi mistrzowie, jak legendarny ojciec Agnieszki Osieckiej, czy znany przez lata w Toruniu Stasiu Pyszora, przy okazji autor wielu znanych przebojów, który wprowadzał mnie w arkana wiedzy o lokalach gastronomicznych. I z pewnym takim wzruszeniem słuchałem znów niedawno tapera przygrywającego wieczorem w restauracji jeleniogórskiego hotelu Europa.

Jako wielbiciel postaci dobrego wojaka Szwejka, nie opuszczę nigdy okazji odwiedzenia knajpki nawiązującej do tradycji haszkowego bohatera. Różnie wygląda jej kultywowanie, najbardziej odpowiada mi po prostu porządna czeska kuchnia, ale i inne atrakcje są mile widziane. Takie np. jak w ostatnią niedzielę w warszawskim „Szwejku” przy placu Konstytucji, gdzie wieczorami przygrywa dwuosobowa orkiestra w składzie akordeon i… tuba! Jak się okazuje, w takiej aranżacji doskonale wypadają stare warszawskie melodie, a ogromna golonka wyjęta prosto z kotła z rosołem nabiera klasycznego aromatu.

Gdy w niedzielne popołudnie mam do wyboru kilka pubów na małe piwko, to oczywiście zajdę tam, gdzie można przy okazji obejrzeć jakiś ciekawy mecz na telebimie w towarzystwie podobnych sobie fanów sportów wszelakich. Dlatego też lubię wpaść w Szczytnie na piwo do „dziewiątki”. W razie upałów pewną ulgę (poza zimnym żywcem) przynosi fontanna. To naprawdę doskonały pomysł! Mecze też tam można od czasu do czasu obejrzeć, chociaż komentarze niektórych oglądaczy nie świadczą zbyt dobrze o ich sportowej wiedzy. Są raczej pszenno – buraczane. Za to od święta „dziewiątka” zaprasza na kolejne spotkania z kabaretem, co stało się już tradycją i tylko można właścicielom tego pubu pogratulować. Poziom zapraszanych gości jest coraz wyższy, rzadko zdarzają się wpadki. Wokół sceny ukształtowała się grupa stałych bywalców, którzy mają szansę obcować u nas na miejscu z czołówką polskiej sceny kabaretowej. Przy okazji można wypić piwko czy drinka, pogadać z dawno nie widzianymi znajomymi. Ostatni wieczór był trochę nietypowy. Wystąpił bowiem teatrzyk satyry „Czyści jak łza”. Może początek nie był najbardziej szczęśliwy, bo żarty w stylu niedawno zmarłego prof. Zinna nie każdego musiały śmieszyć. Za to im dalej, tym ciekawiej. Brawurowa była druga połowa i sześć kolejnych bisów. Jak się okazuje, można zrobić świetny literacko, aktorsko i muzycznie program, w którym ani razu nie pada nawiązanie do pływającego drobiu, nie istnieje taki przyrząd jak teczka, a lustro z pewnością nie służy do lustracji. Nie słychać też było o d… Maryni, a pomimo to publiczność reagowała naprawdę szczerym śmiechem. Brawo „dziewiątka”!

Wiesław Mądrzejowski