Jako wielbiciel owoców morza - o czym niedawno pisałem - kupiłem ostatnio w Lidlu pudełko mrożonych przegrzebków, czyli muszli Świętego Jakuba. I oto przypomniała mi się zabawna opowieść jaką uraczył nas - przed bardzo wielu laty, bo podczas moich studiów - wykładowca historii sztuki, omawiając średniowieczne malarstwo.
Święty Jakub, jeden z apostołów, był rodzonym bratem Świętego Jana. Zginął ścięty około roku 43. Był rybakiem. Na większości historycznych obrazów przedstawiano go pośród muszli, które odławiał.
Ponad tysiąc lat później, na przełomie jedenastego i dwunastego wieku, żył w Polsce Dominikanin Jacek Odrowąż. Po śmierci został wyniesiony na ołtarze jako Święty Jacek. Mówi się o nim „Święty Jacek z pierogami”. To dlatego, że pełniąc katolicką misję w Kijowie poznał nieznane wcześniej na naszej ziemi pierogi (w takiej wersji jaką dzisiaj nazywamy ruskimi). Polubił je niesłychanie. Później, już u siebie, sam potrawę tę przygotowywał i dokarmiał nią ubogich. Kiedy zginął, zabity podczas najazdu tatarskiego, właśnie jadł swoje wyroby z jednej miski z podopiecznymi.
Imię Jakub w oryginale pisze się Jacques, co w języku polskim wywołuje raczej skojarzenie z imieniem Jacek. Święty Jakub, malowany na licznych kościelnych obrazach, najczęściej otoczony był muszelkami nieznanymi na polskich terenach, natomiast bardzo przypominającymi wielkością i kształtem pierogi. Cóż łatwiej skojarzyć jak imię Jacques i owe pierogowate kształty. I tak sporo historycznych dzieł przedstawiających apostoła Świętego Jakuba przez wieki uchodziło w Polsce za portrety Świętego Jacka z pierogami.
Zacząłem jakoś tak historycznie i o rodzimych stronach, zatem kontynuujmy anegdoty sprzed wieków.
Bardzo przypadła mi do serca opowiastka o tym skąd wzięło się powiedzonko „słowo się rzekło - kobyłka u płota”. Wyjaśnia to Wacław Potocki – poeta żyjący w wieku siedemnastym, podczas panowania Jana III Sobieskiego.
Polski szlachcic Jakub Zaleski przybył do Warszawy, aby u króla starać się o urząd, który uważał za przynależny jego pozycji. Jana Trzeciego nie zastał w Wilanowie. W tym czasie król polował w otoczeniu swoich przybocznych towarzyszy. Szlachcic poszedł ich śladem i wkrótce natknął się na kogoś z polujących – zapewne jednego z dworzan. Wyjaśnił mu zatem z czym przyjechał i prosił o kontakt z królem. Dworzanin od razu wyznaczył termin spotkania, a na zakończenie rozmowy spytał co będzie jeśli król nie zechce załatwić przedłożonej mu prośby. To niech on wtedy moją kobyłkę w .… (pod ogon) pocałuje - odpowiedział buńczucznie mości Zaleski i oddalił się.
Na wyznaczone spotkanie stawił się punktualnie. Jakież było jego zdumienie, kiedy w osobie króla rozpoznał mniemanego dworzanina, z którym rozmawiał w lesie. Król na powitanie spytał szlachcica z niejaką złośliwością, co to właściwie miałoby nastąpić, gdyby nie zechciał on dać acanowi owej posady? Zdesperowany Zaleski odpowiedział królowi z całą sarmacką bezczelnością: „ano słowo się rzekło – kobyłka u płota”. Król Jan III – jak twierdzą historycy – potrafił docenić odwagę i fantazję. Tak było i tym razem. Usłyszana odpowiedź zaimponowała mu. Przydzielił Zaleskiemu urząd, a słowa uważane za przysłowie dotrwały do dnia dzisiejszego.
A na zakończenie, skoro jesteśmy w czasach Jana III Sobieskiego, to przypomnijmy jeszcze jedną ciekawostkę. Polsko - węgierską ciekawostkę językową. W wieku siedemnastym za niebywale cenne wino uchodził węgierski tokaj. Ogromne transporty owego wina wędrowały do polskich piwnic (głównie w Krakowie), a stamtąd dopiero podróżowały dalej w świat. Jeden z gatunków nosi nazwę węgierską wprawdzie, ale dziwnie swojsko brzmiącą. To „Tokaj szamorodni”. A skąd owa nazwa? Ano stąd, że polska szlachta nazwała winem samorodnym trunek, który powstawał na kupieckich wozach, gdzie moszcz fermentował podczas transportu z Węgier. Zdaje się, że „szamorodni” to jedyne madziarskie słowo zrozumiałe dla Polaka.
O słynnym tokaju wypowiedział się sam francuski Król Słońce - Ludwik XIV. Jego słowa zanotowano w roku 1703 (siedem lat po śmierci Jana III Sobieskiego). Powiedział on tak: „oto wino królów i król win”.
Andrzej Symonowicz