Tamtego roku, najważniejszym dla mnie, jako piętnastolatka obiektem była Szkoła Podstawowa nr 3, ze spadzistym dachem, krytym czerwoną, ceramiczną dachówką. Musiano taki dach zastosować, gdyż tylko 30% uległo spaleniu i uszkodzeniu po uderzeniu jakiejś sowieckiej kuli.
W podstawówce utworzono dwie równoległe klasy: 2 „A” i 2 „B”, po 30 uczniów w każdej. Od początku źle trafiłem, bo przypisano mnie do „B” czyli „baranów”, zamiast do „A” - „aniołów”. Natomiast matka była wniebowzięta, tłumacząc sąsiadom, że nie muszę chodzić wokół małego jeziora, tylko wśród ludzi, prosto przez centrum miasta. Naukę rozpocząłem 1 września 1954 roku w nowo uruchomionej placówce, która wcześniej, po zawieruchach wojennych miała częściowe uszkodzenia dachu, rozszabrowane okna i drzwi oraz wnętrza zniszczone i zdewastowane. Gdy rozpocząłem naukę, jeszcze czuć było farbami. Pierwszą kierowniczką szkoły była Maria Bauer, a moją wychowawczynią już do końca edukacji - Henryka Skarżyńska. Podkochiwałem się w niej, jak większość chłopaków, ale bez wzajemności i to przez sześć lat nauki!
Po sześciu latach, w dniu 23 czerwca 1960 roku z trudem, ale ukończyłem podstawówkę. Na trzynaście przedmiotów, aż z ośmiu załapałem stopnie dostateczne. Trójczyny wstawili mi belfrowie od języka polskiego, języka rosyjskiego, od historii, biologii, fizyki, matematyki, chemii i od geografii. Dobrą ocenę otrzymałem na świadectwie ze śpiewu, pomimo że z tą dziedziną sztuki do dziś jestem na bakier. Bardzo dobrą ocenę wstawiono mi z wychowania fizycznego, prac ręcznych, rysunku i, po usilnych staraniach ojca, ze sprawowania.
Za moje niesforne zachowanie zamierzano popsuć mi cenzurkę oceną dostateczną! Miałbym wówczas trudności z dalszą edukacją.
Nawet część kadry pedagogicznej uparła się, żeby przetrzymać mnie z dwóją ze sprawowania na następny rok. Druga część, żeby wstawić mi jednak tróję. Stanęło na tym, że trzy tygodnie przed wakacjami zostałem zawieszony w prawach ucznia i to na dwa tygodnie. Osobiście uważałem, że niesłusznie! Belfrowie natomiast twierdzili, że potraktowali mnie nadzwyczaj łaskawie!!! Przyczyna, to według mojego młodego rozumu – błahostka, jak tłumaczyłem kolegom! Mianowicie byłem już po lekcjach, a nauczyciel z WF-u i to z innej klasy, polecił mi, abym przyniósł mu piłkę, która też niepotrzebnie, ale upadła przy moich nogach i to na boisku szkolnym. Nie zwracając uwagi na jego polecenie, poszedłem swoją drogą, tylko trochę za głośno powiedziałem, żeby pocałował mnie w d…! Później usprawiedliwiałem się, że nic by się nie stało, gdybym powiedział to o ton ciszej.
Już jako dwunastolatek miałem smykałkę do opowieści i kojarzenia zdarzeń.