W tamtych czasach szczycieńskie kawiarnie były pełne, na ulicy co krok spotykało się znajomka. Nocą, w parku nad jeziorem, przy gitarze, śpiewało się do rana. Nikt chyba nie myślał wtedy, że jeden z miejscowych grajków - "Niuniek", będzie pamiętany przez dziesiątki lat po swojej śmierci.
- W czasach, gdy żył Krzychu, człowiek nie był obcy człowiekowi - wspomina Grzegorz Janczewski, czarnowłosy mężczyzna o spojrzeniu artysty, kolega Klenczona z tamtych lat. - Każdy każdego znał, ludzie lubili śpiewać. Teraz już nie śpiewają... - zamyśla się.
Lata sześćdziesiąte. Modny był wtedy Presley, mocno malowane oczy u dziewczyn i lekkie sukienki mini. O pieniądze nie było trudno, bo w najgorszym wypadku można było wyładować wagon węgla.
- Telewizja mało była wtedy rozpowszechniona - mówi Jerzy Klenczon, brat stryjeczny Krzysztofa. - Nie znano komputerów ani telefonów komórkowych. Ludzie woleli spędzać czas razem.
W dzień szło się do kawiarni. Te najbardziej znane to Leśna i Tęcza. Później powstały Danuśka i Muszelka. Na tańce szło się do Zacisza, gdzie bawiono się na okrągłym parkiecie z desek, pod gołym niebem. Funkcję głośników pełniły blaszane tuby, podobne do "szczekaczek" z czasów okupacji.
Na rogu dwóch toczących wojnę ulic
Gdy Krzysiek był mały, ulica Odrodzenia leżała jeszcze w gruzach. Był to świetny poligon dla dzieciaków uzbrojonych w drewniane karabiny. Potem chłopaka zafascynowała woda i swoje kroki coraz częściej kierował do Międzyszkolnego Ośrodka Sportów Wodnych w Szczytnie. Starsi żeglarze nie tolerowali małolata.
- Wrócił kiedyś do domu mokry - opowiada Hanna Klenczon, siostra Krzysztofa. - Mamie powiedział, że wpadł do jeziora. Uspokajał, że blisko brzegu.
Potem dopiero zwierzył się siostrze, że chłopaki z bazy złapali go, obezwładnili i wrzucili do wody, żeby więcej nie przyłaził. Niewiele to dało.
W tamtych czasach Szczytno było podzielone na dwa obozy. Ulica Szopena prowadziła wojnę ze Śródmieściem. Krzysiek nie należał do tych, którzy zostawiają kolegów w potrzebie.
- Wracał czasem do domu potarmoszony, albo z podbitym okiem - opowiada dalej siostra.
Kolejną pasją "Niuńka" była piłka nożna. Raz, zamiast w piłkę, kopnął w ścianę. Zgruchotał sobie wtedy duży palec u nogi.
Chłopak z gitarą
Jest taki przebój Karin Stanek: "Chłopak z gitarą byłby dla mnie parą". Wówczas był to bardzo często używany instrument. Grało się głównie przy ognisku.
Na pierwszą gitarę zarobił u ojca w składzie drewna. Początkowo grał improwizowane przez siebie kawałki, przeważnie w języku angielskim. Gdy na studiach zajął się żeglarstwem, zagustował w szantach.
- Grał bardzo ekspresyjnie - wspomina Jerzy Klenczon. - To działało na ludzi, nawet gdy jeszcze nie miał najlepszej techniki. Szybko się jednak doskonalił. Wtedy już żył jedynie muzyką.
Jerzy wspomina pewien biwak nad jeziorem w Kiejkutach. Krzysztof grał, a ze wszystkich stron spływali kajakarze i żeglarze. Małe ogniskowe granie przerodziło się w koncert.
Wyprawa trzech przeciw bazie
Mama Krzyśka miała odmienne zdanie na temat jego dorosłości, niż on sam. Nawet po maturze wymagała od niego, aby wracał do domu po godzinie 22. Chłopak wolał jednak spędzać czas w bazie żeglarskiej przy gitarze, dziewczynach i winie.
- Mama wysyłała mnie po niego kilka razy - wspomina Hanna. - A on mówił mi tylko, że zaraz wróci.
Zdarzyło się, że w przeddzień wyjazdu na egzaminy na studia Krzysiek, jak zwykle, nie wracał do domu. Mama najpierw wysyłała po niego Hanię, ale gdy okazało się to nieskuteczne, wzięła pas. Dołączyły do niej jeszcze dwie mamy: Józka Drozdowicza i Zygmunta Giernatowskiego, także uzbrojone w paski. Hania pełniła rolę, jak to sama określa "obstawy": - Mama dała Krzyśkowi klapsa ręką, ale on i chłopaki się postawili i wrócili do domów dopiero nad ranem.
"Niuniek", chociaż nikomu nic nie narzucał siłą, potrafił bronić swego. Na licznych biwakach i ogniskach poza Szczytnem dochodziło do konfliktów z miejscowymi. Źle się one dla owych miejscowych kończyły.
Nie uspokoił się nawet, gdy był już sławny.
- Odwiedził nas w Szczytnie i pojechaliśmy do ojca do Mikołajek. - opowiada dalej Hanna - Było ognisko, grał na gitarze, przyszło dużo ludzi i wynikł konflikt, bo jedni byli kibicami Legii , a drudzy Górnika Zabrze. Rozpętała się zadyma... On miał duszę wojownika, bo nie rezygnował - dodaje. - Nieraz się dziwiłam, że taki szczupły, a ma tyle siły i jest taki zwinny. Może to dlatego, że zajmował się sportem.
Wielki brat
Hanna wspomina, że brat zawsze stawał w jej obronie. Jego interwencje były skuteczne, nawet u surowej zazwyczaj mamy. Sytuacje były różne.
- Pewien chłopak chodził za mną, chociaż go nie chciałam - opowiada. - Mama namawiała mnie usilnie, żebym z nim chodziła...
Dziewczyna wyżaliła się bratu. To wystarczyło, bo powiedział: - Mamo, nie zmuszaj jej... Jak go jeszcze raz zobaczę, to ze schodów zrzucę.
Mama, jak zwykle, dała spokój Hani.
Z relacji znajomych z tamtych lat wynika, że Krzysztof nie był jedynie agresywnym zadymiarzem. Wszyscy wspominają go jako człowieka, który buntował się, gdy ktoś próbował mu coś narzucić. "Dobywał miecza" tylko wtedy, gdy spotykał się z przemocą fizyczną. W innych sytuacjach był bardzo życzliwy. Gdy mógł, pomagał. Już w czasie pobytu w USA załatwiał pracę ludziom, którzy wyemigrowali z Polski.
Jego wadą była niepunktualność i zamiłowanie do długiego snu. Gdy mieszkał w Gdańsku, zaspał na pociąg, którym miał jechać do Polskich Nagrań w Warszawie, nagrywać płytę.
- Wsiadł wtedy do swojego dużego fiata i strach pomyśleć, jak on jechał. Ile mu fabryka dała - wspomina Hanna. - Zdążył. Ale na próby spóźniał się często. Gdy przyjechał do domu, spał do południa.
Chciał stworzyć nową grupę. Wszystkie pieniądze odkładał na instrumenty. Nie wiodło mu się najlepiej. Hanna wspomina, że odwiedziła go z ojcem w jego mieszkaniu w Gdańsku.
- Ponury był, ale jak to zwykle u niego, nie chciał powiedzieć co mu jest - opowiada Hanna. - W końcu tata go przycisnął. - Od paru dni jem sam cukier - powiedział. - Kiedy kupimy instrumenty, to założymy zespół i sytuacja się poprawi. To był chyba jedyny raz, kiedy się nam wyżalił - dodaje siostra.
Ponury Niemen
Grzegorz Janczewski zaczął grać na gitarze w tym samym czasie, co Krzysztof. Jednak jego życie potoczyło się innymi torami. Poszedł do wojska, do artylerii w Toruniu. Raz zobaczył tam afisz informujący o koncercie w Pałacu Sportowym: "...Wokal i gitara - Krzysztof Klenczon..."
- Ooo kurde, niemożliwe, "Niuniek" będzie grał - wspomina. - Poszedłem tam i mówię do bramkarza: Dajcie Klenczona. Patrzę, idzie. - O ja cię, "Struś", co u ciebie? - Wojsko Polskie! - odpowiedziałem.
"Strusiem" nazywano Janczewskiego, bo szybko biegał. Gdy Niebiesko-Czarni koncertowali w Toruniu, brał przepustkę i zachodził na próby. Wspomina Seweryna Krajewskiego, który wydawał mu się trochę bufonowaty. Czasami Grzegorz widywał tam również Czesława Niemena, ale ten zwykle siedział z boku zamyślony i nieskłonny do nawiązywania kontaktów.
- Ale z Krzychem zawsze dało się pogadać - opowiada dalej. - Szkoda, że go nie ma. Zostało tylko to.
Pokazuje pamiątki: zaproszenia na wesele Krzysztofa, kartkę z pozdrowieniami z Budapesztu...
- Wszyscy go bardzo lubili - kończy.
Może za to, że nawet gdy był już sławny, nigdy nikomu nie udowadniał swojej wyższości.
Droga Krzysztofa na szczyty zaczęła się latem 1962 roku. Zespół Czerwono-Czarni szukał gitarzysty. Jedno z przesłuchań odbywało się w Szczecinie. Krzysztof zagrał tam w duecie ze swoim przyjacielem ze studium nauczycielskiego w Oliwie, Karolem Warginem. Obaj potem wrócili do domów. Krzysztof miał akurat zacząć uczyć wychowania fizycznego w szkole podstawowej w Rumach koło Dźwierzut. Wszystko zmienił jeden telegram.
(cdn.)
Zbigniew Gorący
2004.12.01