Felieton, który właśnie konstruuję ukaże się w Kurku w środę popielcową, czyli po tradycyjnych, ostatkowych szaleństwach. A piszę go tuż po walentynkach – dniu od niedawna również uważanym za szczególny, świąteczny. Zapożyczony z obcych tradycji obyczaj przyjął się oto w Polsce podobnie jak jesienny Halloween. No i mamy zjawisko, które Stanisław Tym, z właściwą sobie przewrotnością nazwał nową, świecką tradycją. Świetne sformułowanie i bardzo pojemne. Można nim objąć wiele zaskakujących przejawów współczesnej egzystencji.
Osobiście szanuję dawny obyczaj będący przejawem pamięci o przeszłości. Ten nowy, zanim stanie się historycznym, często wydaje się „podejrzany”. Choć czasem bywa odwrotnie. W niektórych krajach historyczne odniesienia w wydaniu dla turystów mogą spowodować rozbawienie.
Kilkakrotnie byłem w Maroku. Wielki, niezwykły kraj, przesiąknięty arabską tradycją. Częściowo wciąż dziki i groźny. W takich miastach jak portowy Tanger strach zapuścić się w labirynt wąskich uliczek mediny. Medina to stara część miasta, zachowana zazwyczaj w formie niezmienionej od średniowiecza. Zapach przypraw kuchennych zmieszany z wonią narkotyków przyprawia o zawrót głowy. W pojedynkę i bez przewodnika żaden normalny turysta nie ośmieli się wejść głębiej niż w skrajne uliczki dzielnicy. Na niezliczonych bazarach (sukach) prości ludzie handlują, hałasują i targują się nieustannie. Z obcokrajowcami rozmawiają najczęściej na migi, zmienność cen wyświetlając na kieszonkowych kalkulatorach.
I oto kraj po sąsiedzku – Tunezja. Mekka dla turystów. Szczególnie z Polski. Kraj około trzykrotnie mniejszy od Maroka, ale bardziej cywilizowany. W gruncie rzeczy arabski i zdawałoby się podobny. Tyle że kiedy zwiedzałem mediny wielkiego Tunisu, czy małego Hammamet, zawsze miałem wrażenie obcowania z przebierańcami. Handlarz na bazarze targował się w kilku językach świata, a kucharka w czystoarabskiej knajpce pytała, czy wolę rozmawiać po angielsku, czy po francusku. Oczywiście wszędzie czułem się bezpiecznie i zawsze podejrzewałem, że otaczający mnie kramarze, ubrani w tradycyjne arabskie dżelaby (lub dżelby), to poprzebierani adiunkci i docenci dorabiający sobie do mizernej pensji naukowca.
Przy okazji warto wyjaśnić dlaczego pod koniec lat osiemdziesiątych Tunezja stała się dla Polaków najatrakcyjniejszym (także cenowo) miejscem wakacyjnych wyjazdów. Otóż w roku 1987 rządy w tym kraju objął nowy prezydent. Polityk ów, zanim przyjął najważniejszy urząd w państwie, był ambasadorem Tunezji w Polsce. Zna oczywiście język polski i wielokrotnie publicznie wyrażał się o naszym kraju życzliwie i z sentymentem. To wystarczyło, aby wierny naród, biorąc przykład ze swego przywódcy, otworzył szeroko ramiona na powitanie przybyszów z ulubionego kraju ich prezydenta. Dziś ta euforia dawno minęła, ale umiarkowany sentyment obowiązuje nadal.
Turystyka rządzi się swoimi prawami. Promocja regionu zawsze oparta jest o historyczne odniesienia. Choćby nasi górale. Tradycyjne stroje częściowo noszone na co dzień. Gwarowy język używany powszechnie, a nie tylko od święta. Podobnie charakterystyczna muzyka i taniec. Zimą konie, sanna, kulig. No i oczywiście kuchnia z kwaśnicą i baraniną. Tu nie potrzeba nowych, świeckich tradycji.
Gorzej w regionach takich jak Pomorze, czy Mazury. Na Pomorzu nie wszędzie żywa jest tradycja Kaszubów. Wymyśla się więc dziwactwa odnoszące się do bałtyckich piratów, czy też skandynawskich wikingów. Nie lepiej u nas, na Mazurach. W przeciwieństwie do kultywowanych niezmiennie od wieków obyczajów kurpiowskich - grupy etnicznej dominującej obecnie na obszarze Mazur, po autochtonicznej tutejszej ludności rdzennej pozostało niewiele. Dla przykładu podam, że w zbiorach regionalnych muzeów nie zachował się choćby jeden oryginalny strój mazurski.
Moim czytelnikom - tym, dla których znaczenie ma poznanie prawdziwie mazurskich tradycji podpowiem, że najobszerniejszy zapis tamtych czasów znaleźć można na piecowych, ceramicznych kaflach, jakie na terenie Mazur wypalane były od wieków. Są one z reguły zdobione rysunkami, zawierają także słowny komentarz w języku niemieckim lub polskim. I oto największy zbiór takich kafli znajduje się w posiadaniu Muzeum Mazurskiego w Szczytnie. Nie w Olsztynie, nie w innym mieście, ale właśnie u nas. Kolekcja owa budzi podziw i zazdrość największych muzealnych placówek w kraju i w Europie! A konkurować z przekazem zawartym na owych ceramicznych płytkach nie jest w stanie żadna nowa świecka tradycja. Na dowód przytoczę historyczny czterowiersz wypalony na jednym z cytowanych kafli. Taki jakiś jakby „walentynkowy”:
Pieli len pod borem
kacmarska dziewczyna
przyszedł wilk na nią
zrobił jej Marcina.
Andrzej Symonowicz