Pojęcie nowoczesności wcale nie jest łatwe do zdefiniowania. To, co przed chwilą uważano za nowoczesne, za moment staje się przestarzałe, a już wkrótce jest wspomnieniem określanym mianem „retro”.
W moim właściwym zawodzie, to jest zawodzie architekta, nowoczesność w pojęciu technologicznym ściśle miesza się z modą i obowiązującymi światowymi trendami w sztuce. Mnie wychowano w przekonaniu, że nowoczesnością są pojęcia „funkcjonalizm” i „konstrukcjonizm”. Czyli, że piękne jest wyłącznie to, co zostało zaprojektowane ściśle pod kątem potrzeb użytkownika (funkcjonalizm) i w zgodzie z poziomem inżynierskiej wiedzy (konstrukcjonizm). Każdy detal architektoniczny wymyślony tylko dla urody, bez uzasadnienia funkcją lub konstrukcją budynku, musiał być uważany za „be”, czyli niestosowny zgrzyt w harmonii projektu.
I oto proszę. Kiedy ja kończyłem czwarty rok studiów, na wydział architektury Politechniki Warszawskiej zdał młody człowiek - Czesio Bielecki. To ten sam, który wiele lat później dał się poznać jako inteligentny i bezkompromisowy polityk. Czesław zajmował się wprawdzie polityką, ale nie przeszkadzało mu to w uprawianiu zawodu architekta, a w tymże był i jest znakomity.
Tylko cztery lata różnicy. Ta sama uczelnia. Ale kiedy kilkanaście lat temu Czesław zaprojektował przepiękną willę, pod Warszawą, dla znanego warszawskiego kardiologa, byłem świadkiem zabawnej (dla mnie!) wymiany zdań. Znany mi dobrze doktor medycyny (dziś profesor) spytał architekta :
- Czesław! Po co mi takie niewygodne pomieszczonko na piętrze. Co niby mam ja tam urządzić?
Na co inżynier odpowiedział mu:
- Nie wiem, Grzesiu. Urządzaj co chcesz - dzięki temu pomieszczeniu udało mi się stworzyć jakże piękną elewację! Chyba nie zaprzeczysz?
A to już jest „postmodernizm”. Zupełnie inne myślenie.
No i minęło znów kilka lat i oto co pisze recenzent polskiego stoiska na Biennale Architektury w Wenecji, w roku 1996 :
- … brak merytorycznej wizji, słabe prace, zainspirowane NIEMODNYM już POSTMODERNIZMEM.
No i jak tu nadążyć za nowoczesnością?
Z tą nowoczesnością to zresztą same kłopoty. Choćby we wspomnieniach. Czy komuś może kojarzyć się z nowoczesnością kościół katolicki? Sądzę, że tylko nielicznym. Bo też dwa tysiące lat tradycji instytucji owej, to nie jest akurat przesłanka do parcia na nowoczesność. A tymczasem moją dziecięcą, nowoczesną świadomość ukształtował, przed laty, właśnie ów kościół. Parafia Świętego Krzyża w Warszawie, do której należałem.
W latach szkoły podstawowej, to jest - w moim przypadku - w latach 1952 do 1959 uczęszczało się na lekcje religii do sal katechizacyjnych swojej parafii. U Świętego Krzyża, na Krakowskim Przedmieściu, były to dwa przestronne pomieszczenia, znakomicie wyposażone (jak na owe czasy) medialnie. Kościół Świętego Krzyża jest kościołem misjonarzy, toteż nasi katecheci byli ludźmi obytymi w świecie i wszechstronnie utalentowanymi. Doskonale pamiętam mojego pierwszego nauczyciela, księdza Lisiewicza. Młody ów katecheta, znakomicie grając na fortepianie (instrument stał w naszej salce), opowiadał nam o murzyńskim bluesie, ilustrując opowieść jazzowymi frazami. Do dziś wspominam jego opowieści o Nowym Orleanie i Louisie Armstrongu ilustrowane muzyką.
Tenże ksiądz Lisiewicz wyświetlał nam także rysunkowe, przedwojenne filmy Walta Disneya z myszką Miki i psem Pluto. Filmy te były nieme i czarno-białe, a sprzęt do ich wyświetlania pamiętał lata trzydzieste dwudziestego wieku. No, ale w naszych młodych latach nie było jeszcze telewizji i nasi rówieśnicy o myszce Miki i Kaczorze Donaldzie mogli tylko słyszeć od rodziców, a my to oglądaliśmy. W kościele, na lekcji religii!
Nieco później, będąc uczniem liceum im. Mikołaja Reya w Warszawie, nadal uczęszczałem na religię do sal katechizacyjnych u Świętego Krzyża. Właściwie chodziliśmy tam wszyscy; to jest my „rejowcy”. Był to bowiem dla nas rodzaj klubu młodej inteligencji. Katecheci - w ramach lekcji - rozmawiali z nami o polityce i o historii (tamże mówiliśmy o Katyniu), a także o sprawach seksu. Pamiętam, że księża ze swadą i bez zahamowań uprawiali coś w rodzaju edukacji seksualnej i mieściło się to jakoś w ramach cotygodniowej katechezy.
Dziś z przyjemnością kontaktuję się z misjonarzami z Pieniężna. Ojcowie werbiści przypominają mi moich nauczycieli z dzieciństwa, a ich wszechstronne talenty to temat na osobny felieton.
Andrzej Symonowicz