...stołówkowe i domowe będą tematem tego felietonu, bo „lubię jeść, kocham jeść i na kotlety wołam cześć”.
Wprawdzie teraz jestem na ścisłej diecie, ale kto zabroni marzyć o jedzeniu i wspominać. W roku 1980 r. Spółdzielnia, w której podjęłam pracę, zarządzała nie tylko sklepami, ale całym, bardzo rozbudowanym pionem gastronomicznym. Prężnie funkcjonowały restauracje: „Pod Tęczą”, „Zacisze” i jako sztandarowe cieszyły się wielką popularnością. Był to czas modnego wówczas żywienia zbiorowego i każdy pracownik miał przywilej korzystania z obiadów abonamentowych. Namówiona przez koleżanki postanowiłam i ja skorzystać z takiej formy żywienia. Wykupiłam talon, a nie był drogi, gdyż część pokrywał pracownik, a część zakład pracy i zajadałam pracownicze obiadki. W jednym miesiącu stołowałam się w „Tęczy”, w drugim w „Zaciszu”. Spodobało mi się jedzenie poza matczynym domem, bo było równie smaczne, tanie, zdrowe i syte.
Warto wspomnieć, że w tamtych czasach prężnie działały też społemowskie stołówki przy POM-ie, Unitrze, funkcjonował też Bar „Miś”. W tych dwóch pierwszych obiady jedli pracownicy tych zakładów, bar „Miś” tak jak wspomniana „Tęcza” i „Zacisze” były ogólnodostępne. „Społem” miało też tuczarnię świń, więc wszelkie zlewki trafiały tam. Tuczarnia zlokalizowana była przy obecnej ulicy Sybiraków w niedalekim sąsiedztwie Bartnej Strony. Gdy dokonywano uboju, pyszne mięsko wędrowało do jadłodajni. Świnki były badane i kolczykowane. Kolczyki miały numery i były dostarczane do działu gastronomicznego. Pewnego razu jedna z koleżanek podczas wygłupów została takim ozdobiona. Na szczęście niedokładnie zaciśnięty dał się odpiąć. Zlewki ze wszystkich lokali gastronomicznych zbierał wozak Pan Zadroga.