Obiekt wielofunkcyjny

Zwykle przeciętna szczycieńska placówka służy tylko jednemu celowi. Jeśli jest to bank, idziemy tam, aby dokonać operacji finansowych, nie zaś, by przy okazji coś kupić do zjedzenia. Po to idziemy do sklepu spożywczego. W sklepie natomiast da się jedynie zrobić zakupy. Wielodaniowego obiadu już tu nie skonsumujemy. W tym celu trzeba iść do restauracji. Tam znowu mamy ściśle limitowane usługi - nie kupimy tu ubranka, czy butów, nie ostrzyżemy się, możemy tu jedynie się najeść lub zabawić.

A dlaczego to tak? Czy nie można by załatwić wielu rzeczy jednocześnie i to w tym samym miejscu? Czy wobec tego nie należałoby postawić w Szczytnie takiej pionierskiej, usługowej jednostki o uniwersalnym charakterze?

Niekoniecznie, bo taka już istnieje. Stoi przy ul. Żeromskiego i zwie się.... szalet miejski - fot. 1.

Nie jest to żaden żart, bo placówka jest naprawdę wielofunkcyjna. Oprócz podstawowego zadania, spełnia też inne, różnorakie zachcianki klienteli. Pseudograffitowcom służy za pole do popisu, zaś latem i jesienią handlujący ubraniami na pobliskim targowisku wykorzystują ściany budyneczku jako rodzaj wieszaka na odzież - fot. 2.

Choć miejsce raczej nie kojarzy się z konsumpcją, jest pomocne także i w tej sprawie. W zacisznym kątku, jaki tworzą ściany szaleciku, mamy coś jakby minibarek na wolnym powietrzu. Podokienny parapet mieści moc flaszek i z jego poziomu można wygodnie wznosić kolejne toasty - fot. 3.

Ostatnio szalet pełni jeszcze jedną funkcję. Stał się całkiem niedawno podporą kamery policyjnej, zamontowanej u szczytu dachu. Z kształtu do złudzenia przypomina latarnię uliczną, więc nie należy się dziwić, że pewna pani korzystająca z szaletu w późnych godzinach, gdy już zaczęło szarzeć, tak poskarżyła się personelowi:

- A co to, panie, za lampa, co nie świeci.

Miała na myśli przedmiot, który widać na fot. 4.

- Bo to nie lampa, a policyjna kamera telewizyjna - padła odpowiedź.

- Coooo?! To już nawet załatwić się spokojnie nie można, o wszystkim policjanci chcą wiedzieć i wszystko zobaczyć?

* * *

Tu trzeba uspokoić Czytelników, bo choć kamera potrafi zerkać dość szeroko i wściubiać swoje oko w najróżniejsze miejsca dookoła, to jednak do okienka przybytku nie jest w stanie zajrzeć. Można zatem korzystać z właściwych funkcji budyneczku bez skrępowania i obawy, czy aby nie uczestniczymy w swojego rodzaju reality-show.

WALENTYNKI

Wbrew temu, co niektórzy usiłują mam wmówić, dzień św. Walentego uznawano w Polsce za oficjalne święto zakochanych już od 1918 roku. Co innego później, tj. po II wojnie światowej. Nowej, ludowej władzy nie spodobał się patron, osoba duchowna, więc wykreśliła Dzień Zakochanych z kart obowiązującego w PRL kalendarza.

A św. Walenty, obwołany opiekunem zakochanych od co najmniej XV w., to postać historyczna. Był biskupem Terni w czasach rzymskich. Jego imię przetrwało w ludzkiej pamięci przez wieki, bo poniósł męczeńską śmierć. Został ścięty na rozkaz cesarza Klaudiusza II Gota, za złamanie zakazu udzielania ślubów. Ów rzymski imperator, któremu najwidoczniej odbiło, wydał tak niedorzeczny edykt, gdyż spodziewał się, że młodzieńcy, pozbawieni możliwości ożenku, zaczną ochoczo wstępować do cesarskich legionów. Bardzo się pomylił. Jego legiony nadal cierpiały na ogromne braki etatowe, bo ówcześni poborowi woleli uderzać w koperczaki do panien, niźli parać się żołnierką.

* * *

Do dzisiaj szczątki św. Walentego spoczywają w Terni we Włoszech, w bazylice San Valentino, dokąd nieutrudzony szczycieński pielgrzym Zdzisław Halamus dotarł rowerem w 2002 r. Zajechawszy, wykonał zdjęcie bazyliki, więc możemy pokazać Czytelnikom, jak wygląda ów znany na całym świecie obiekt sakralny - fot. 5.

* * *

Ti amo - tak mówi się w Terni, we Włoszech, watakushi wa anata o aishinasu w Japonii, volim te w Serbii i szeretlek na Węgrzech. Na Filipinach mahal ka ta, a w Polsce po prostu kocham cię. Czyż nie brzmi to pięknie i nie powinno padać z ludzkich ust przynajmniej kilka razy dziennie?

DZIWOZNAK

Jest niewiele takich sytuacji drogowych, które potrafią wprawić mnie w osłupienie, wszak jeździ się już tych kilka lat.

No, ale jadę sobie wieczorem ulicą 3 Maja i u wylotu do ul. Odrodzenia widzę coś takiego - fot. 6.

W pierwszym momencie zgłupiałem.

- Co to ma znaczyć? - myślę sobie.

I kombinuję tak: ulica z pierwszeństwem przejazdu przede mną i dodatkowa informacja, że nie dotyczy to chodnika. Ki czort, jak to zinterpretować? Jak będę jechał chodnikiem, to wówczas reszta uczestników ruchu drogowego musi mi ustąpić?

Doszło do tego, że zatrzymałem samochód w umyślnej zatoczce, by znak obejrzeć z perspektywy pieszego.

No tak, ktoś przekręcił o 180 stopni tabliczkę, która przynależała do znaku umieszczonego na tym samym słupku, ale z drugiej strony. Dotyczy on zakazu zatrzymywania się i postoju.

Sprawa wymaga jednak głębszego przemyślenia. Znak zabraniający parkowania wyposażony został w tabliczkę (teraz przekręconą), oznajmiającą, że nie dotyczy on chodnika. Czy jest jednak konieczna ta dodatkowa informacja, skoro w tym miejscu urządzono specjalną zatoczkę, która przecież nie jest chodnikiem?

BEZPŁATNY PARKING

Oba miejskie targowiska, mimo że mamy porę zimową i chwyciły niemałe mrozy, ciągle cieszą się wielką popularnością wśród klienteli. Ograniczeniu uległa jedynie sprzedaż warzyw na wolnym powietrzu, ale w blaszakach handel zieleniną kwitnie nadal, więc ruch tu spory, bo można także kupić świeżą rybę, coś z odzieży, a nawet mięsiwo w pawilonach z poprawionym szyldem "Manhattan" (przez dwa "tt").

Klientela przeważnie jest zmotoryzowana, więc parkuje niemalże wzdłuż całej długości ulicy Żeromskiego. Jest tu co prawda duży plac parkingowy, ale większość omija go z daleka, no bo latem wjazd kosztował... 1 zł, (i to bez względu na to jak, długo pozostawiało się tu swój samochód).

* * *

Nie dalej jak w zeszły czwartek usiłowałem gdzieś zaparkować przy targowisku, bo poszukiwałem tanich rybek. Wzdłuż ulicy ciasnota taka, że i smarta nigdzie by nie wcisnął, ale kątem oka zobaczyłem, że plac parkingowy jest nieomal pusty fot. 7.

- Moja strata - myślę sobie - i już wjeżdżam na plac, gorączkowo przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu bilonu.

Czekam i czekam, a tu nikt do auta nie podchodzi. Budkę, w której dyżurował parkingowy zastałem całkowicie opustoszałą, bo obsługa pewnie udała się na urlop. Tymczasem kierowcy, nie mając pojęcia o tym, że zima parkować można za darmo, nadal unikają tego miejsca jak ognia.

2005.02.09