Wchodząc do restauracji szczególnie takiej, którą odwiedzamy pierwszy raz, wstępne wrażenie ma później ogromny wpływ na sympatię czy też niechęć do tego lokalu. Tak jak parę dni temu wracając z Mrągowa, cokolwiek głodni, zajrzeliśmy do pierwszej knajpki po drodze (nazwy przez litość nie wspomnę). Od drzwi buchnął zaduch od dawna nie wietrzonego pomieszczenia, lokal zionął pustką i raczej surowym (może lepiej dość przaśnym) wystrojem. Wiszący na ścianie jadłospis, nie powiem, dość obfity, jednak zachęcał. Zapytaliśmy więc parę młodych ludzi rezydujących za kontuarem (w strojach raczej słabo nawiązujących do spodziewanych po barmanach czy kelnerach) o potrawy specjalnie polecane. Jak usłyszeliśmy – goście wszystko jedzą – wszelkie wątpliwości prysły i zgodnie lokal opuściliśmy, radośnie witając wjazd do Szczytna i możliwość odwiedzenia jednej z naszych knajpek. Jak wielokrotnie dawałem temu wyraz na łamach „Kurka”, nie jestem specjalnie wybredny jeżeli chodzi o wystrój lokalu, jadałem często na stojąco, trzymając talerz w ręku, i chwaliłem jakość potraw. Coś jednak gościowi się należy.
Wczesną zimą (a długa ci ona, oj dłuuuuuga!), będąc w Bydgoszczy zajrzałem na urokliwą Wyspę Młyńską otoczoną lodowymi bryłami, fantastycznie wyglądającymi w wieczornym świetle lamp. Przy mostku łączącym wyspę z moją od grubo ponad pół wieku ulubioną ulicą Długą mieści się knajpka o zachęcającej nazwie „Tradycja”. Nie będę dziś może wyliczał co tam zjadłem i wypiłem, ale już od progu restauracja ta zyskała moją sympatię i wpadał tam będę jeżeli tylko znajdę się w okolicy. Otóż natychmiast po wejściu do środka rzucają się w oczy długie, śnieżnobiałe, na sztywno krochmalone obrusy pokrywające wszystkie stoliki! Krochmalone tak, że gdy z lekka dosunie się do stołu krzesło i kolanem naciśnie na obrus to łatwo się on nie poddaje. Wychowałem się w Bydgoszczy i potrafię docenić ten regionalny akcent.
Zresztą obrusy jako niezbędny element wystroju przyciągającego wymagającego klienta to specjalność nie tylko stolicy Pomorza. Od czasu do czasu w Warszawie, gdy okoliczności tego wymagają, bardzo lubię odwiedzać urokliwą restaurację „Różaną”. Nazwa jak nazwa, jest w Polsce lokali „różanych” przypuszczam kilkadziesiąt. Ale gwarantuję, ta jest jedyna w swoim rodzaju. Schowana w jednej z bocznych uliczek Mokotowa pięknie odnowiona willa, latem otoczona ogrodem świetnie urządzonym przez kumatego architekta zieleni, teraz zimową porą wita gości dyskretnym, ale dającym się odczuć ciepłem rozpalonego kominka. Od drzwi czuję się tam jak u starszej, dystyngowanej cioci, gdzie i zachować trzeba właściwe formy i rozmowy prowadzić nie tylko właściwym tonem, ale i na tematy odpowiednie do klasy lokalu. Polityka oczywiście odpada. Ale nie tylko mnie gęba rozjaśnia się natychmiast na widok stołów pokrytych tak, tak! – ręcznie haftowanymi obrusami, a do tego indywidualnie do stołu dobrane kwiaty i świece. No, są jeszcze na świecie piękne miejsca i nie trzeba szczególnie daleko jechać, aby je obejrzeć.
Aby zjeść obiad przy stole pięknie nakrytym nie trzeba nawet zachodzić do eleganckich restauracji. Parę lat temu zaproszony zostałem na uroczyste śniadanie do jednej z ambasad. Śniadanie uroczyste różni się od roboczego tym, że z reguły zaczyna się około południa. Zamiast skromnej przekąski towarzyszącej poważnym rozmowom składa się z przynajmniej pięciu dań, a rozmowy mają charakter kurtuazyjny i niezobowiązujący. Co mi jednak utkwiło w pamięci to stół pokryty śnieżnobiałym obrusem zakończonym plecionymi frędzlami tuż nad podłogą, a pomiędzy każdą parą siedzących vis a vis gości rozłożone były cudownej urody bieżniki. Haftowane oczywiście w symboliczne rodzajowe dla tejże nacji scenki, co od razu ustawiło tematykę prowadzonych przy stole rozmów. Za to za żadne skarby nie wyobraziłbym sobie żadnego obrusa, nawet ceratowego, w porządnej piwiarni, gdzie stoły mają być masywne, nago drewniane i czyste do ostatniego piwosza!
Wiesław Mądrzejowski