Obyczaje i dziwactwa

Ostatni felieton skończyłem na wspomnieniu z Maroka. To dzisiaj, na początek, jeszcze kilka opowiastek o tamtejszych obyczajach.

W stolicy Maroka, w latach osiemdziesiątych i później, spora grupa polskich architektów pracowała na kontraktach w Królewskim Biurze Projektowym w Rabacie. Miałem pośród nich kilkoro przyjaciół, toteż zdarzało mi się odwiedzać czasem owo towarzystwo. Pewnego lata, które spędzałem w Andaluzji, czyli na południu Hiszpanii, wybraliśmy się z zaprzyjaźnioną Polką, mieszkającą na stałe w Wiedniu, na wycieczkę do Maroka. Z hiszpańskiego Algeciras promem do marokańskiego portu Tanger, a stamtąd pociągiem ekspresowym Tanger – Casablanca do Rabatu.

Pociąg naprawdę luksusowy i wygodny. Pośrodku składu elegancki bar, przyćmione światła, fotele, delikatna, europejska muzyczka. Tylko że do picia, według obyczaju miejscowego, nic z alkoholi. Nawet głupiego piwa, a tu kilka godzin podróży. No cóż – kupiliśmy puszki z colą i tonikiem, a po upiciu kilku łyków dopełniliśmy je, w tajemnicy, własną gorzałką. Z takimi drinkami spokojnie spędzaliśmy czas w przedziale, wzbudzając wyraźną zazdrość w eleganckim, arabskim współpodróżnym, który zapewne po zapachu rozpoznawał podejrzaną zawartość naszych puszek.

Jeden z polskich architektów opowiadał mi, jak to ich arabski kolega z biura projektów zaprosił Polaków na uczczenie przyjścia na świat córeczki. Naustawiał na swoim biurowym stole niezliczone ilości butelek z colą, wodą mineralną, sokami i lemoniadami, a witając polską ekipę z dumą zaznaczył:

- Słyszałem, że Polacy takie okazje „oblewają”. To ja przygotowałem dużo picia!

Mocno zafrasował się szczęśliwy tatuś, kiedy nasi rodacy wyjaśnili mu czym należy oblewać urodziny maleństwa. Ale zachował się ponoć przyzwoicie, bo choć sam wypić nie mógł, to natychmiast wysłał przysłowiowego najmłodszego po gorzałę dla kolegów.

W niemieckim Heidelbergu mam przyjaciela, który urodził się w Niemczech, ale z pochodzenia jest Turkiem. Reha jest facetem wykształconym, kulturalnym i z poczuciem humoru. Jest także wielbicielem Polski i Polaków. Oczywiście wyznaje mahometanizm, choć używając naszych określeń można powiedzieć, że jest wierzący, ale nie praktykujący. Kiedy zdarza mi się odwiedzić go w jego mieście tłumaczę, że takie spotkanie należy uczcić kielichem. Reha jest oczywiście nie pijący, ale na moją sugestię zawsze odpowiada: - Z Polakiem, to muszę… Po czym zakłada czapkę z dużym daszkiem i szybko wychyla podane mu naczynko. Potem wyjaśnia, że ta czapka z daszkiem była po to, aby Bóg, patrząc z góry, niczego nie zauważył!

Wielka jest siła słowiańskiej tradycji.

Niedawno zmarły, znakomity aktor Leon Niemczyk, zapytany grzecznościowo o zdrowie, zawsze odpowiadał w sposób następujący:

- Kochany. Wódka mi ciągle jeszcze smakuje. A to znaczy, że wszystko w najlepszym porządku.

Leona Niemczyka zapamiętaliśmy z „ławeczkowych” scen serialu „Ranczo”. To mi przypomina zabawny incydent sprzed sklepu w Nowogrodzie – kurpiowskim miasteczku, nad Narwią.

Kilkanaście lat temu podjechałem pod miejscowy sklep GS-u samochodem. Z rejestracją warszawską. Przed sklepem wygrzewało się kilku miejscowych. Dwóch młodych, o dość menelskim wyglądzie, poderwało się z ławeczki. Zaczęli iść w moim kierunku. Sądziłem, że będą chcieli wyłudzić parę złotych. Tymczasem jeden z nich – mocno nawalony – zwrócił się do mnie z pytaniem:

- Panie. Pan jesteś z Warszawy. Znasz pan Bogusia Lindę?

Tak mnie zamurowało, że odruchowo odpowiedziałem – Nooo… znam! Bo też poznałem kiedyś Lindę w jego restauracji „Prohibicja”.

Na moją odpowiedź cały ławkowy zespół otoczył samochód i musiałem zaprzysiąc, że przekażę „Bogusiowi” pozdrowienia i zapewnię go w imieniu miejscowych, że ludność Nowogrodu kocha Go nad życie!

Co też, jakiś czas później, uczyniłem.

Andrzej Symonowicz