- Podchorąży to był potencjalnie najlepszy materiał na tajnego współpracownika, a za to pan oficer dostawał premie. Oficer obiektowy meldował swoim przełożonym o pozyskaniu współpracowników i brał za to pieniądze. Po kilku miesiącach podchorąży odchodził do cywila i sprawa była czysta. W ten sposób moje nazwisko znalazło się w książce służbowej WSW w Białymstoku i stanowiło podstawę wniosku IPN o przeprowadzenie lustracji - mówi w rozmowie z "Kurkiem" Adam Krzyśków

Odchodzę, ale może wrócę

SPEŁNIONY POSEŁ

-

Kończy Pan swoją czteroletnią przygodę w sejmie. To dobra pora na jej podsumowanie. Chyba oczekiwania miał Pan większe? Na początku mówiło się, że może Pan zostać wiceministrem ochrony środowiska, później przedstawicielem PSL w komisji hazardowej. Jak się okazało nic z tego nie wyszło. Nie było też Pana widać w telewizji, tak jak np. posła Kłopotka.

- Uprawianie polityki jest grą zespołową. Tu, jak na boisku, są napastnicy, pomocnicy i obrońcy. Trzeba znać swoje miejsce. Ja byłem pomocnikiem i czuję się spełniony. Zajmowałem się tym, na czym znam się najlepiej, czyli ochroną środowiska. -

Co uważa Pan za swój największy sukces?

- Sukces ma zawsze wielu ojców. Nie przypisuję sobie czynów nadzwyczajnych. Na pewno dużym osiągnięciem było odblokowanie przez sejm tematów związanych z Naturą 2000 umożliwiających realizację projektów infrastrukturalnych. Szybko dostosowaliśmy nasze prawo do wymagań unijnych. -

Oprócz pracy w sejmie prowadził Pan biuro poselskie. Z czym najczęściej zgłaszali się wyborcy?

- Najwięcej interwencji dotyczyło starań o pracę. Powszechnie pokutuje bowiem przekonanie, że poseł ma możliwość załatwienia dobrze płatnej posady czy to w Szczytnie, Olsztynie czy Warszawie. Kolejna grupa spraw dotyczyła niskich rent, emerytur, odszkodowań, spraw bytowych, kwestii związanych z ochroną środowiska, także tematów z zakresu wymiaru sprawiedliwości. Tu bardzo pomocny był prawnik, który pełnił dyżury w moim biurze. Ja natomiast największą rolę dla siebie widziałem w załatwianiu spraw systemowych, w tym współpracy z samorządami.

- Co im Pan załatwił?

- Podejmowałem na przykład działania zmierzające do pozyskania dodatkowych środków na inwestycje. Ale to nie jest tak, że poseł załatwia pieniądze. Poseł może otworzyć drzwi i skrócić wójtowi czy burmistrzowi ministerialny korytarz. Tak zresztą czyniła większość posłów w tej kadencji. Jeżeli nie było posiedzeń komisji, spędzali oni czas w ministerstwach, torując drogi przedstawicielom swoich samorządów. Ja najczęściej bywałem w ministerstwach rolnictwa, środowiska i rozwoju regionalnego.

PORAŻKI POWIATU

-

Jedną z najważniejszych inwestycji, na którą wciąż czekamy jest lotnisko w Szymanach. Wydarzenia dziejące się wokół niego budzą duży niepokój.

- Jeszcze nic złego się nie stało. -

Jak to? Samorząd województwa wystąpił z dotychczasowej spółki zarządzającej lotniskiem i utworzył nową. Trzy lata zostały stracone, a czas na wykorzystanie unijnej dotacji kończy się w połowie 2015 r.

- Sporządzony biznesplan wskazał jednoznacznie, że lotnisko regionalne będzie wymagało wsparcia finansowego na bieżące funkcjonowanie w wysokości 20 mln zł w skali roku przez kilkanaście lat od chwili uruchomienia. To wzbudziło dramatyczną reakcję wojewódzkiego samorządu. - I ryzykowną?

- Również ryzykowną. Bo inwestor, jakby nie licząc, wydał do tej pory ok. 5 mln zł z własnych środków. Nie po to, żeby być świętym Mikołajem, tylko oczekując, że po jakimś czasie pieniądze się zwrócą. Sytuacja jest napięta i wymaga rozmów. W tej chwili samorząd województwa wypowiedział umowę dzierżawy z tytułu niezapłacenia raty czynszu. Spółka jednak niedawno uregulowała zaległości i zapłaciła 250 tys. zł. Więc nie ma powodu do rozwiązania umowy.

-

Czy samorząd nie popełnił błędu, wchodząc w układ z tą spółką? - Dzisiaj łatwo wyrokować, że popełniono błędy, ale w konkretnej sytuacji sprzed 4 lat partnerstwo publiczno-prywatne wydawało się rozwiązaniem optymalnym. Inwestor przystępował do projektu startował w innych realiach ekonomicznych i chyba się przeliczył. -

Kolejną porażką naszego powiatu jest likwidacja w Szczytnie zamiejscowego oddziału Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.

- Być może lepiej byłoby połączyć dawne kolegium nauczycielskie z WSPol. Wydawało się jednak, że Uniwersytet ma bardziej przewidywalną strukturę. Życie pokazało, natomiast że uczelnia ma swoje priorytety i że Szczytno dla niej tym priorytetem nie jest. -

O zajęcie miejsca po kolegium starały się inne podmioty, ale pierwszeństwo dano UWM. Pojawiają się głosy, że zrobiono tak celowo, aby wyeliminować konkurencję?

- To taka teoria spiskowa. -

Mówią o tym poważne osoby.

- Być może gdyby dopuszczono tu konkurencyjną uczelnię, finał byłby bardziej pomyślny. Człowiek nie był na tyle przewidujący, żeby nie wierzyć przedstawicielom olsztyńskiej uczelni. Była ona przecież i jest hołubiona przez wszystkich. -

Następnym niepowodzeniem jest wycofanie się na najbliższe lata GDDKiA z przebudowy drogi nr 53 na odcinku Leleszki – Jęcznik.

- Zabrakło pieniędzy nie tylko na tę drogę, ale także „szesnastkę”, znacznie istotniejszą dla rozwoju naszego województwa. -

Naszemu regionowi się zabiera, a inne dostają, chociażby na Euro 2012.

- Przyjęto niestety takie parytety i tutaj jesteśmy pokrzywdzeni. Wychodzi peryferyjność naszego regionu. Bardziej się martwię tym, że nie powstała w Szczytnie montownia telewizorów. Filia LG oddziału w Mławie miała dać pracę 1,5 tys. osobom. Były już prowadzone rozmowy i wytyczona działka o powierzchni 8 ha na ul. Wielbarskiej. Na skutek recesji chiński inwestor wycofał się z tego zamiaru. W tej chwili Mława ogranicza produkcję, bo o 40% spadła sprzedaż telewizorów.

NIE DONOSIŁEM

-

Blisko rok temu mieszkańców powia tu poruszyła informacja o wszczęciu przeciwko Panu postępowania lustracyjnego. W czasie służby wojskowej jako podchorąży miał Pan donosić na młodych żołnierzy.

- To bzdury. Będąc instruktorem zawodu uczyłem ich pracy na koparkach i innym sprzęcie budowlanym. Przed zmianą turnusu, który trwał dwa miesiące byłem wzywany do oficera. On mi mówił: Panie podchorąży, mam obowiązek pouczyć pana, że będą tu nowi ludzie. Jak pan coś zauważy, usłyszy, proszę mi meldować. Ja na to: Oczywiście panie kapitanie, będę meldował. Za dwa miesiące turnus się zmieniał i sytuacja się powtarzała. - Na nikogo Pan nie doniósł?

- Na nikogo. Podpisywałem tylko oświadczenie, że zachowam w tajemnicy rozmowę z oficerem. W sumie odbyłem ich cztery. To wszystko. -

Dlaczego zatem tak długo trwa sprawa w sądzie?

- Młyny sprawiedliwości są dość powolne. W maju br. złożyłem wniosek o odtajnienie materiałów utajnionych przez IPN i przepisy MON. -

Obciążają Pana zeznania oficera SKW.

- Tak, on zeznaje, że wszystko pamięta doskonale, rozpoznaje mnie na fotografii i twierdzi, że ja byłem tajnym współpracownikiem. To wydaje się być dość dziwne z uwagi na fakt, że przesłuchiwanie tego świadka odbyło się dopiero po moim przesłuchaniu. Zastanawiające, że chociaż od zdarzenia minęło już 26 lat, a ten pan miał co roku kontakt z 1,5- 2,0 tysiącami żołnierzy, to tak doskonale zapamiętał akurat moją osobę.

-

Po co ten oficer miałby to wszystko wymyślać?

- Podchorąży to był potencjalnie najlepszy materiał na tajnego współpracownika, a za to pan oficer dostawał premie. Oficer obiektowy meldował swoim przełożonym o pozyskaniu współpracowników i brał za to pieniądze. Po kilku miesiącach podchorąży odchodził do cywila i sprawa była czysta. W ten sposób moje nazwisko znalazło się w książce służbowej WSW w Białymstoku i stanowiło podstawę wniosku IPN o przeprowadzenie lustracji. O czym dowiedziałem się dopiero podczas spotkania z prokuratorem IPN w Białymstoku.

ŚWIAT ŻYJE SWOIM ŻYCIEM

-

Proces lustracyjny to jeden z powodów, dla których nie wystartował Pan w zbliżających się wyborach.

- Podyktowane to było troską o wizerunek partii i naszej listy wyborczej. Nie chciałem, aby lista była łatwym celem. Poza tym nie mogę już łączyć mandatu z kierowaniem WFOŚiGW. Trzeci powód to potrzeba odpoczynku i uporządkowania pewnych spraw. Policzyłem, że w ciągu minionych 4 lat przejechałem ponad 200 tys. km. Jest to spore obciążenie. -

Był Pan parlamentarzystą tylko jedną kadencję. Daleko Panu chociażby do szefa klubu Stanisława Żelichowskiego, który zasiada w sejmie od ponad 20 lat.

- Owszem daleko, ale trzeba mieć dystans do tego co się dzieje, świat żyje swoim życiem, niekoniecznie kręci się wokół wydarzeń z ulicy Wiejskiej. W życiu można się realizować w różnoraki sposób. W ostatnim czasie odczuwalny jest brak szacunku do parlamentaryzmu. Posłowie są jedną z najbardziej krytykowanych grup naszego społeczeństwa, nie zawsze słusznie. To bardzo niewdzięczna sytuacja. Nie ma się co dziwić, że później ostrze krytyki przenosi się to na niższe poziomy. -

Jest tu też pewnie wina i samych polityków. W szczycieńskim starostwie kierowanym przez Pana partię staje się tradycją, że osoby na eksponowanych stanowiskach odchodzą z pracy w atmosferze skandalu. Starosta Matłach nie zawsze chyba panuje nad sytuacją?

- Po pierwsze to nie partia, tylko radni wybrani w demokratycznych wyborach kierują pracą samorządu powiatowego, a po drugie zmiany, o których Pan Redaktor mówi, chociaż bolesne, były konieczne, aby uporządkować sytuację w urzędzie i zlikwidować zjawiska „kierowania z drugiego rzędu”. Osobiście mam nadzieję, że teraz będę miał więcej czasu być pomocnym w rozwiązywaniu napiętych sytuacji. - Wróci Pan do sejmu?

- W polityce nigdy nie wolno mówić nigdy.

Romazwiał:

Andrzej Olszewski