Felietony dla „Kurka” piszę na ogół około tygodnia wcześniej niż ukazują się one drukiem. Teraz właśnie rozgorzała w mediach ogólnopolska dyskusja na temat kandydatury Radosława Sikorskiego na urząd Sekretarza Generalnego NATO. I oto ujrzałem na ekranie telewizora zapomnianego nieco generała Sławomira Petelickiego, który (w prostych, żołnierskich słowach) gorąco poparł ową kandydaturę. Tu zadumałem się nad meandrami ludzkich losów, zwłaszcza wtedy, gdy ocierają się one o politykę.
Wspominałem już w „Kurku Mazurskim”, w jednym z pierwszych felietonów, o Sławku Petelickim, który był moim kolegą i sąsiadem z ulicy Parkowej w latach sześćdziesiątych, gdy byliśmy jeszcze licealistami, a później studentami. Jesteśmy z panem generałem rówieśnikami. W roku 1963 Sławek zrobił maturę w liceum im. Rejtana w Warszawie, a ja równolegle w szkole im. Reja. Później, to jest w roku 1969, kiedy ja zdawałem egzamin magisterski na wydziale architektury PW, on ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Potem opuściliśmy ulicę Parkową, czyli mieszkania naszych rodziców.
Sławka spotkałem po pięciu latach, w roku 1974 w USA, gdzie formalnie przedstawiał się jako attache kulturalny z Nowego Jorku, ale i tak wszyscy domyślaliśmy się (polscy organizatorzy wystawy „Poland Today”), że pełni tam zupełnie inną rolę. Dzisiaj wiemy oficjalnie, że Sławek, zanim został twórcą i szefem Gromu, był przez 21 lat oficerem peerelowskiego wywiadu. W latach 1983 - 1987 był głównym rezydentem polskiego wywiadu w Sztokholmie, a następnie pełnił rolę szefa wydziału ochrony placówek MSZ. Od 1990 roku zajął się tworzeniem jednostki specjalnej „Grom”.
No i teraz proszę sobie wyobrazić, że były komunista, a co więcej szpieg Układu Warszawskiego wystawia laurkę ministrowi Sikorskiemu, głośno deklarującemu swój antykomunizm. Panu Radosławowi Sikorskiemu, który urodził się w roku 1963 (kiedy ze Sławkiem zdawaliśmy maturę), a który w latach 81-89 był emigrantem politycznym w Wielkiej Brytanii. Czyli dokładnie wtedy, gdy dzisiejszy pan generał rezydował w Sztokholmie jako główny szpieg PRL-u.
Oczywiście nie piszę tego w intencji dokuczenia Generałowi. Stworzył on znakomitą jednostkę bojową, wziął udział w szeregu skomplikowanych akcji (Wietnam, Chiny). Stopień generała otrzymał w roku 1998, a z Gromu odwołał go rok później minister Janusz Pałubicki na podstawie zarzutów, które okazały się być nieprawdziwe. Napisałem o tym, aby pokazać jak niejednoznaczne może być klasyfikowanie ludzi na podstawie ich przynależności partyjnej, zwłaszcza w perspektywie mijającego czasu i zmienności wydarzeń.
Kilkanaście lat temu, w jednym z telewizyjnych wywiadów znany kabaretowiec Janek Pietrzak zapytany o swoją dawną przynależność do PZPR odpowiedział dziennikarce, że jako oficer (porucznik po szkole kadetów) musiał do partii należeć, bo taki był oficjalny wymóg. Pamiętam jak wypowiedź ta zdenerwowała trzech panów pułkowników w stanie spoczynku (jednym z nich był nieżyjący już dzisiaj mój ojciec). Panowie wystosowali do telewizji pismo z prośbą o sprostowanie, ponieważ poczuli się obrażeni. Żaden nigdy nie należał do PZPR. Swoich stopni dochrapali się w strukturach MON, a jeden z nich nawet obejmował tak zwany etat generalski (brał pensję generała), choć stopnia nie mógł otrzymać, bowiem nomenklaturowe przepisy nie pozwalały bez przynależności partyjnej na awans generalski. I tylko tyle! A co do Janka, to zanim napisał „Żeby Polska była Polską”, to za bardzo wczesnego Gierka zdarzało mu się pisywać lizusowskie poniekąd teksty w rodzaju tego o niewdzięcznych rodakach, którzy wyjeżdżają do obcych krajów i miast (tu wymienia się na przykład Kopenhagę), aby zmywać po knajpach naczynia zamiast wspólnie z nami budować socjalizm. Czy to przekreśla jego dokonania trzydzieści lat później?! A z drugiej strony ilu wojskowych dowódców oraz innych przełożonych, popisując się czujnością czekisty, zmuszało swoich podwładnych do podejmowania decyzji niezgodnych z ich przekonaniami. I wcale nie musieli! To tylko ta cholerna nadgorliwość pokornych służbistów.
Nadgorliwców spotykamy po każdej stronie barykady. Kiedy nastała Solidarność nagle okazało się, że Polskę zamieszkują sami solidarnościowi kombatanci. Znam sporo plastyków, dzisiaj dobrze sytuowanych starszych panów, którzy wysoki standard życia zawdzięczają umiejętności wypisywania haseł w rodzaju SOCJALIZM ZWYCIĘŻY na budynkach „Ściany Wschodniej” w Warszawie przy okazji święta 1 Maja, 22 Lipca, rocznicy rewolucji październikowej, czy też festynu gazety „Trybuna Ludu”. Ale nie wszyscy zaraz udają kombatantów. Tym bardziej przykro, jeśli malarz uważany dzisiaj za jednego z największych polskich współczesnych - Edward Dwurnik - jak może tak reklamuje się jako współtwórca solidarnościowego zrywu. I po co mu to? W końcu o jego prawdziwej wielkości decyduje talent. A nie to, że w latach siedemdziesiątych utrzymywał się z honorariów za stałą opiekę artystyczną nad ekspozycją w warszawskim Muzeum Lenina.
Pozwoliłem sobie na te kilka uwag na temat niejednoznaczności ocen politycznych w kontekście czwartego wymiaru jakim jest czas. Łatwo mi to przyszło, ponieważ sam nie należałem ani do PZPR, ani do żadnej innej partii, pomijając krótki epizod przynależności do PPPP, czyli Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. To było w latach 1991-93 i o tym napiszę w innym, weselszym felietonie.
Andrzej Symonowicz