Czy polska policja może się dopracować szacunku u obywateli? Jak obezwładniać kryminalistę, by samemu nie trafić przed sąd? Ile zarabiają amerykańscy funkcjonariusze? Na takie pytania studentom WSPol. odpowiadał Louis Jurkowlaniec, emerytowany policjant stanu Illinois, obecnie mieszkający nieopodal Szczytna.
Lepiej zabić niż zginąć
Spotkanie z amerykańskim policjantem przyciągnęło do czytelni biblioteki WSPol. we wtorek 16 marca, sporą grupę osób, w tym głównie młodych studentów policyjnej akademii.
Zgromadzonych interesowały m.in. zarobki amerykańskich policjantów, uprawnienia, gdy stają z przestępcą "oko w oko" i tym podobne sprawy. Uzyskane informacje nie napawały optymizmem. Z zazdrością słuchali adepci policyjnej sztuki o tym, jak ich koledzy zza oceanu mają prawo używać środków przymusu i bronić się przed atakiem bez strachu, że przez organy sądowe, jeśli przed nie trafią, zostaną potraktowani gorzej niż przestępcy.
- Gdy policjant strzela do przestępcy, to nie po to, by go postraszyć, ale by zranić, a jeszcze lepiej - zabić. Wtedy dla wszystkich jest mniej kłopotów, a przede wszystkim dla stanu Illinois - mówił otwarcie Louis Jurkowlaniec. - Każdy policjant wie, że lepiej jest stanąć przed obliczem 12 przysięgłych, niż oddać się w ręce sześciu, niosących trumnę.
Amerykański funkcjonariusz obowiązkowo pierwsze pięć lat służby odbywa na ulicy, w mundurze. Wtedy - według Louisa Jurkowlańca - tak naprawdę dopiero się uczy. Później ma otwartą drogę. Jeśli chce studiować prawo - policja za to płaci.
- Przez cztery lata ma wszystko: utrzymanie, czesne, książki, a także pensję, którą otrzymywał przed studiami. Ale gdy skończy studia musi 10 lat pracować w policji. Munduru już nie założy, będzie wykonywał ważniejsze zadania - opowiadał gość biblioteki WSPol.
Efekty pracy
Studenci pytali też o to, w jaki sposób rozliczany jest amerykański policjant z efektów swojej pracy, czy musi w czasie jednej służby wypisać określoną liczbę mandatów, sporządzić ileś tam notatek służbowych itp. Według amerykańskiego fachowca stawianie sztywnych wymogów i kryteriów nie byłoby uczciwe wobec poszczególnych funkcjonariuszy. Każdy ma przecież inne godziny pracy, inny rejon i na podstawie takich kryteriów ocenić się ich nie da. Opowiadał, jak jeden z funkcjonariuszy w jego dawnej, amerykańskiej jednostce, przez miesiąc teoretycznie nic nie robił, a jedynie siedział w samochodzie zaparkowanym przy supermarkecie. Przełożeni zażądali od niego wymiernych konkretnych efektów pracy.
- A on tylko spytał: czy w okolicy była w tym czasie jakaś kradzież, albo inne zdarzenie? Nie było i to był właśnie pozytywny efekt jego pracy - konkludował specjalista zza oceanu, który do Polski, służbowo, przyjechał na początku lat 90 dlatego, że ówczesny prezydent USA George Bush spełniał prośbę ówczesnego prezydenta Polski Lecha Wałęsy. Prośba zaś dotyczyła udzielenia fachowego wsparcia w zakresie funkcjonowania policji w realiach demokratycznych.
Kiwający policjanci
Opowiadał, z właściwym sobie humorem, swoje pierwsze spotkanie z polskimi policjantami, gdy występował w charakterze obywatela. Zdarzenie miało miejsce w lutym, w okolicy szczycieńskiego dworca autobusowego. Policyjny samochód patrolowy zatrzymał się kilka metrów przed jego pojazdem, a siedzący w środku funkcjonariusze kiwaniem palca nakazali mu podejść do nich i wylegitymować się.
- Podszedłem - opowiadał dalej. - I stałem na zimnie, gdy oni wertowali papiery, ale w końcu poszedłem do swojego samochodu, wsiadłem i czekałem. Po chwili policjanci sprawdzili, co mieli sprawdzić i znów jeden kiwał na mnie palcem, bym poszedł po dokumenty. To ja zacząłem kiwać na niego. No i tak kiwaliśmy sobie, aż w końcu to on jednak do mnie przyszedł.
W ten sposób amerykański policjant wskazywał swym młodym, polskim kolegom po fachu, w jaki sposób powinni traktować ludzi i ich problemy, by zdobyć szacunek i zaufanie.
- Należy wysiąść z samochodu, wejść np. do sklepu czy pubu, przedstawić się, pokazać, że policja jest i czuwa. Szacunek trzeba sobie wypracować, sam nie przyjdzie - tłumaczył studentom WSPol.
Wróg ponuractwa
Pełen humoru i optymizmu Louis Jurkowlaniec stanowi klasyczne połączenie słowiańskiej duszy (bo takie ma rodzinne korzenie) i amerykańskiej mentalności. Za jedną z głównych wad rodaków znad Wisły uważa właśnie ponuractwo i pesymistyczne nastawienie do życia. Nazywa je... nieustannym poszukiwaniem pieniędzy leżących na ulicy.
- Bo wszyscy chodzą tacy pochyleni, ze spuszczonymi głowami - tłumaczy swą żartobliwą ocenę.
Przez blisko trzy godziny w wuespolowskiej bibliotece ani przez moment nie powiało nudą. Pozostał niedosyt i deklaracja, że podobne spotkania będą tam organizowane częściej.
Halina Bielawska
2004.03.24