Dzisiaj mam ochotę poopowiadać o różnych zabawnych zdarzeniach, które to nijak nie wiążą się ze sobą, natomiast każde z nich osobno jest zbyt błahe, aby wystarczyć na cały felieton. Tymczasem żal by mi było nie pośmiać się wspólnie z czytelnikami z zabawnych sytuacji jakich byłem świadkiem.
Przed laty przyleciałem do Goeteborga jako projektant polskiego stoiska na targach w ogromnej hali wystawowej. Udałem się na wyznaczone stanowisko i musiałem zaczekać na transport z magazynu polskich skrzyń z elementami wystawy. Kiedy wózek widłowy zajechał i wystawiono pudła z widocznymi z daleka napisami „Polen”, usłyszałem gdzieś wysoko, pod stropem ogromnej hali dziki okrzyk radości. Po chwili zjechał na linie ogromny facet wyposażony w sprzęt elektryka i rzucił mi się na szyję w euforycznym powitaniu - szwedzki montażysta mówiący trochę po polsku. Natychmiast po powitaniu oświadczył, że kocha Polskę, bo budował w Warszawie hotel „Forum”, zatem natychmiast kupi od naszej ekipy każdą butelkę polskiej wódki jaką mamy ze sobą. Szwedzisko nie dał się zbyć byle czym i w końcu wyłudził od nas wszystkie przywiezione zapasy. Oczywiście uczciwie płacił w cenach umownych.
Przejawu ogromnej miłości do mocnych trunków byłem świadkiem podczas pobytu w szpitalu, kiedy to prawie miesiąc leżałem z nogą na wyciągu, a potem zagipsowany na sztywno zwiedzałem na wózku szpitalny korytarz. Otóż takich leżących delikwentów co wieczór „wyklepywano” w celu zapobieżenia odleżynom. Wyglądało to w ten sposób, że przychodziła siostra z butlą spirytusu i ten oto zacny trunek rozsmarowywała na plecach nieszczęśnika, wklepując płyn otwartymi dłońmi. Stałym żartem była opowiastka jak to zaraz po wyjściu siostry współmieszkańcy sali rzucają się na „namaszczonego”, aby zlizać mu z pleców to, co tam jeszcze zostało.
Butla ze spirytusem przechowywana była na korytarzu, w szafie zamykanej na wielką kłódę. Kiedyś jedna z pielęgniarek pozostawiła na chwilę szafę otwartą. I oto, siedząc w swoim wózku, byłem świadkiem jak szczelnie zagipsowany, powypadkowy dziadek, dostrzegłszy okazję, popędził w swoim wózku długim korytarzem wprost do wymarzonej szafy. Zauważyły to także siostry i rzuciły się ratować zawartość słynnej butli. Bój rozgorzał niezwykły. Spragniony rekonwalescent wczepił się w drzwi szafy z taką siłą, że trzy pielęgniarki odciągały wózek z dziadkiem, a ten taszczył za sobą mebel, od którego nie dał się odczepić!
Oj, coś zeszło na tematy spirytualne. Popróbuję więc rozwinąć wątek ortopedyczny. Opisywałem w jednym z felietonów jak to współprojektowałem stoisko targowe w Budapeszcie wspólnie z Edwardem Lutczynem – wspaniałym grafikiem i rysownikiem. Było to po pobycie w szpitalu i chodziłem jeszcze o kulach lub z laską. Poleciałem do Budapesztu dopilnować montażu. Edek został w Warszawie. Po powrocie pojechałem go odwiedzić i oczywiście wręczyć stosowne prezenty. Wszedłem do willi na Saskiej Kępie. Skierowano mnie na górę – do sypialni na piętrze. Słynny Lutczyn spoczywał na łożu z nogą w gipsie! Spojrzał na mnie z odrazą (stałem w drzwiach, podpierając się laską) i powitał mnie słowami: „Nie mogłeś mnie uprzedzić, że to jest zaraźliwe?”
Swoją drogą ciekawy zbieg okoliczności. Zaraz po moim wyjeździe Edward złamał nogę w tym samym miejscu co ja!
Na zakończenie wspomnę nieżyjącego już niestety Marka Perepeczkę. Marek – były kulturysta - jak wszyscy pamiętamy był człowiekiem ogromnym i z racji umięśnienia niezwykle ciężkim. Mocno wystraszył kiedyś przyjaciół, kiedy w podwarszawskim Konstancinie zaproponowano mu, aby wypoczął w ogrodzie na hamaku. Byłem przy tym jak hamak zerwał się, a Marek pozostawił na trawniku ślad – coś na kształt leja po bombie. I nic mu się nie stało!
Przez pewien czas Marek jeździł maluchem. Wymontował przednie fotele i prowadził autko, siedząc na tylniej kanapce. Była to naprawdę ogromna radość obserwować jak Marek wychodził z samochodu. Kiedy stawał obok trudno było uwierzyć, że przed chwilą mógł zmieścić się w środku.
I przy tak potężnej figurze był to człowiek niesłychanie wrażliwy, inteligentny, wręcz delikatny.
Andrzej Symonowicz