Po przeniesieniu się do Opoczna w kwietniu 1941 roku, Zbigniew Sobieszczański coraz bardziej angażuje się w działalność konspiracyjną. Pomagając rannym partyzantom, wpada w ręce gestapo i trafia do Oświęcimia. W tym tygodniu drukujemy dalszą część opowieści o losach doktora oraz wspomnienia jego współwięźniów z obozu.
W OŚWIĘCIMIU
W kwietniu 1941 roku Zbigniew Sobieszczański zostaje członkiem Związku Walki Zbrojnej, który był później trzonem Armii Krajowej. Otrzymuje nominację na szefa służby zdrowia tzw. "Okręgu Góry" i przyjmuje pseudonim Marek. Do Opoczna sprowadza z Warszawy żonę i zamieszkuje na rynku nad apteką. W mieszkaniu Sobieszczańskich odbywają się spotkania konspiracyjne i zaprzysiężenia nowych członków podziemia. Po kolejnej akcji partyzanckiej doktor udaje się nocą do lasu, by usuwać kule i opatrywać rannych. Nie podejrzewa, że w domu czeka na niego gestapo. Aresztowanie w dniu 10 października "zawdzięcza" dozorczyni, która okazała się konfidentką. Początkowo uwięziony w tomaszowskiej siedzibie gestapo, 20 listopada 1942 roku trafia do Oświęcimia. Tam zostaje członkiem Związku Organizacji Wojskowej, który nawet w obozowych warunkach wydaje i wykonuje wyroki na najbardziej znienawidzonych prześladowcach więźniów. Pracuje też jako lekarz, udzielając pomocy chorym. Oto fragment wspomnień doktora Tadeusza Paczuły, towarzysza obozowej niedoli.
Zbyszek był w obozie serdecznie ze mną zaprzyjaźniony, a dodać muszę, że opiekował się mną jak rodzonym bratem, kiedy wiosną 1944 roku bardzo ciężko zachorowałem (...) Człowiek o niesłychanej dobroci i wrażliwości, dobry kolega, troskliwy lekarz. Nigdy nie podnosił głosu, jak to się innym trafiało. Nie posługiwał się żargonem plugawych oświęcimskich słów. Kultura i takt w środowisku zbrodni, intryg i podłości była czymś mocno wrośniętym w jego charakter, na który nic z "auszwickiej" nomenklatury, sposobu bycia i myślenia nie miało wpływu. Uśmiech Zbyszka w obozie był trochę dziwny. Pod serdecznością i dobrocią taił się w nim jakiś smutek, który często wyzierał z jego oczu (...).
SPOKOJNY I OPANOWANY
Inny współwięzień, Jan Wolny tak wspominał doktora Sobieszczańskiego:
Poznałem go, gdy jako więzień został przydzielony do pracy w charakterze lekarza chirurga do bloku nr 21, gdzie pełniłem funkcję sanitariusza (...) W tym czasie zasadniczo operował m.in. dr Dehring, dr Grabczyński i dr Orzeszko, a pomagał im lekarz Sobieszczański. Czytał dużo fachowej literatury medycznej dostępnej w obozie. W ten sposób przygotowywał się do każdej operacji. Omawiał z personelem medycznym mające odbyć się zabiegi. Osobiście przeglądał i sprawdzał przyrządy oraz narzędzia potrzebne do operacji. Był spokojny i opanowany, a przede wszystkim bardzo zdolny. Operacje przez niego wykonywane udawały się, a po zabiegach troskliwie opiekował się chorymi, często ich wizytował, osobiście robił opatrunki i podawał lekarstwa. Był zdyscyplinowany, dużo wymagał od siebie i podległego personelu sanitariuszy, których ciągle uczył robienia opatrunków i sposobu niesienia pomocy chorym (...) Cieszył się dużym autorytetem i uznaniem. Lubili go koledzy i chorzy za udzielanie pomocy w tych trudnych warunkach obozowych (...).
OKO W OKO ZE ŚMIERCIĄ
Były więzień Oświęcimia, redaktor Zenon Ławski z Warszawy pracujący w obozie jako pielęgniarz napisał o Zbigniewie Sobieszczańskim obszerne wspomnienia zatytułowane "Zbyszek". Oto ich fragmenty:
Pamiętam. Widzę Go jeszcze teraz, po tylu latach, jak w białym fartuchu lekarskim pochyla się nad operowanym przez siebie pacjentem w sali operacyjnej w bloku 21. Zawsze skupiony i poważny, rzadko uśmiechnięty. Zdarzało się to tylko wtedy, gdy po operacji obserwował poprawę stanu zdrowia swojego pacjenta. Przyszedł do nas na oddział chirurgiczny szpitala obozowego zaraz po przyjeździe do Oświęcimia, gdzieś w końcu 1942 roku. Miał numer 77022. Prowadzący oddział dr Władysław Derhing wyczuł w nim zdolnego i chętnego do pracy młodego lekarza, zajął się nim gorliwie i od razu wprowadził go do sali operacyjnej. Zbyszek uczył się dopiero wielkiej chirurgii, a że był pojętnym i zdolnym uczniem, wychowankiem dobrej szkoły lekarskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Wojskowego Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, szybko zdobył chirurgiczne ostrogi (...)
Pamiętam. Codziennie rano, zanim rozpoczęły się zabiegi operacyjne, Zbyszek dokonywał obchodu sal chorych, przygotowując się do referowania ich stanu zdrowia wizytującemu doktorowi Dehringowi czy w późniejszym okresie doktorowi Grabczyńskiemu. Wiedział wszystko o wszystkich, znał każdego chorego, przebieg operacji, leczenia, stosowanych leków. (...) Długo przeżywał śmierć pacjentów. Nie tylko tych, których sam operował. Chodził wtedy przybity i zamyślony, analizując setki razy przebieg operacji i leczenia. A śmierć była naszą stałą towarzyszką. Wyniszczeni głodem i ciężką pracą współwięźniowie, często bestialsko maltretowani, cierpiący jednocześnie na różne schorzenia, poddawali się zabiegom operacyjnym w nadziei, że cudem uda się im uniknąć śmierci. I były takie niewytłumaczalne wyzdrowienia, choć lekarzom zdawało się, że na skutek braku odpowiednich leków nic już chorego nie uratuje. W większości wypadków na zabiegi zgłaszali się ludzie jeszcze w pełni sił, aby po operacji "odpocząć" w możliwie dobrych warunkach szpitalnych.
NIEZMORDOWANY W RATOWANIU ŻYCIA
Najtrudniejsze były zabiegi przy rannych postrzelonych lub nieludzko skatowanych, z obrażeniami wewnętrznymi lub połamanymi kończynami. Zbyszek zajmował się nimi szczególnie troskliwie. Jego bezpośrednia ingerencja chirurgiczna, umiejętności i gorliwa opieka doprowadzały do szczęśliwej rekonwalescencji. Szczególnym przypadkiem był młody więzień sowiecki przywieziony jesienią 1943 roku w stanie beznadziejnym. Wysoka gorączka, zapalenie płuc i całe plecy posiekane odłamkami granatu. Było tych ran kilkanaście, a wszystkie brudne, pełne igliwia, nabrzmiałe ropą. Przez kilka dni codziennie przez wiele godzin Zbyszek zajmował się rannym. I Kola wyzdrowiał. Po paru tygodniach pracował już jako pomocnik sanitariusza, sprzątał, mył chorych, nosił kotły z zupą (...).
Kiedy nadszedł okres częstych selekcji chorych do komór gazowych przeprowadzanych przez lagerarzta Entressa, Zbyszek razem z nami dźwigał ich do innych sal i bloków szpitalnych, aby usunąć sprzed oczu mordercy taksującego ludzi jak przedmioty zdatne lub nienadające się do użytku. Spokojnie, bez paniki prowadziliśmy wówczas chorych na rzekome badania do laboratorium lub do rentgena. Spotykany nieraz podoficer Klehr, mordujący więźniów zastrzykami z fenolu, wiedząc, że Zbyszek jest lekarzem, nie kwestionował tych "wędrówek". Staraliśmy się wtedy, by w salach bloku chirurgicznego pozostawali tylko pacjenci chodzący lub świeżo po operacjach, choć i to nie gwarantowało im utrzymania się przy życiu.
Zbyszek nie umiał "organizować" sobie życia w obozie. Nie potrafił postarać się o lepsze jedzenie, ubranie i buty. To wszystko załatwialiśmy mu z Jankiem Wolnym, u którego w sali często przebywali obozowi "prominenci", np. zatrudnieni w kuchni, biurach, magazynach żywnościowych. Zbyszek był skromny, o nic nie prosił, niczego się nie domagał. Uważał się za zwykłego więźnia, jednego z wielu, odpowiedzialnego za innych (...).
PIERWSZA WIELKA OPERACJA
Nigdy nie zapomnę pierwszej wielkiej operacji Zbyszka. Była to perforacja wrzodu żołądka. Przeprowadził ją w asyście doktora Dehringa i doktora Kozłowskiego. Podawałem mu wówczas narzędzia. Operacja przebiegała w kompletnej ciszy. Wolno, systematycznie Zbyszek pewnymi ruchami wykonywał cięcia. Bezbłędnie wychwytywał krwawiące naczynia, czyścił otwartą ranę. Nie padła ani jedna uwaga lekarzy asystujących. Dopiero po usunięciu wrzodu i zespoleniu żołądka z jelitem cienkim, kiedy już szył poszczególne warstwy, Zbyszek wyprostował się i chwilę odpoczął. Gdy skończył zabieg, długo samotnie spacerował wokół bloku, przeżywając raz jeszcze swoją pierwszą wielką operację. Później godzinami siedział przy pacjencie, wykonując przy nim samodzielnie wszystkie zabiegi: zmianę opatrunków, podając kroplówkę, robiąc zastrzyki. Chory wyzdrowiał stosunkowo szybko i kiedy opuszczał blok szpitalny, długo ściskał ręce rozpromienionemu Zbyszkowi (...).
MARZENIE O SZCZĘŚCIU
Tymczasem życie szpitala obozowego płynęło nadal wartkim nurtem. Nie było dnia bez kilku operacji. Nikt się nie oszczędzał, a najmniej Zbyszek. Bywały także "długie rodaków rozmowy" o przyszłości. Wiedzieliśmy, że wojna dobiega końca, że zwycięskie armie alianckie posuwają się szybko na wszystkich frontach. Zbyszek miał jasny i prosty cel w życiu - powrót do rodziny i wychowanie dzieci oraz praca w umiłowanym zawodzie. Nie politykował. Nie wygłaszał górnolotnych opinii. Jego stosunek do przyszłości był jednoznaczny - klęska faszyzmu, ukaranie hitlerowskich zbrodniarzy, wolny, niepodległy i demokratyczny kraj. Rozstaliśmy się w listopadzie 1944 roku. Zbyszek pozostał w obozie do stycznia 1945 roku. Spotkaliśmy się dopiero po kilku latach w Warszawie. Był w mundurze wojskowym z dystynkcjami majora. Pracował w szpitalu wojskowym w Koszalinie. W kilka lat później dowiedziałem się, że opuścił wojsko i objął kierownictwo szpitala w Szczytnie. Odwiedziłem go dwukrotnie. Miał dwie córki i dwóch synów, z których część studiowała, a część była jeszcze w szkole średniej. Z dumą pokazywał mi szpital, którym kierował.
oprac. (łuk)
(cdn.)
Na podstawie wspomnień opublikowanych w 1984 r. w Przeglądzie lekarskim "Zeszytów oświęcimskich" oraz wspomnień Stanisława Sobieszczańskiego.
2006.12.06