Był koniec czerwca 1945 roku. Wracałem z robót przymusowych z Niemiec. Zatłoczony pociąg towarowy relacji Warszawa - Białystok z piskiem hamulców i sykiem pary zatrzymał się na stacji Małkinia. Tłum ludzi wysiadał. Wyskoczyłem z wagonu i ja. Moja długa, trwająca 5 tygodni podróż z Niemiec zbliżała się do końca.
- Panie - zwróciłem się do kolejarza - o której godzinie będę miał pociąg do Sokołowa Podlaskiego? Ten wzruszył ramionami i mruknął. - Jutro przed południem. Na pewno - dodał.
Noc przespałem na sianie w stodółce, a rano, skoro świt, wróciłem na stację. Tam kolejarz potwierdził wczorajszą wiadomość. Mój pociąg odjeżdżał koło południa. Pół dnia czekania. Co zrobić z tym czasem? Pomyślałem: zwiedzę Treblinkę. Podczas jazdy z Warszawy dużo słyszałem o tym niemieckim obozie zagłady Żydów.
Kolejarz wskazał mi drogę. - Za tym mostem nad Bugiem torem trafisz pan do Treblinki - dodał. Trafiłem. Stacyjka jak wiele innych na wschód od Warszawy, była wzniesiona jeszcze za carskich czasów. Przed budynkiem na ławeczce siedział kolejarz w czerwonej czapce i nudził się widocznie, bo zrobił mi miejsce na ławeczce i wdaliśmy się w pogawędkę.
- Niewiele ma pan tutaj roboty, panie zawiadowco - zagaiłem, częstując go papierosem. Rozejrzałem się dookoła, po drugiej stronie torów leżała nieduża wioska, której nazwa znana jest dziś na całym świecie. Tory rozrządowe były puste.
- O tak - westchnął mój rozmówca - dwa, trzy pociągi na dobę, ale co się tu panie za Niemca działo - dodał. - Wszystkie tory zajęte, pociąg nadjeżdżał za pociągiem, taki był ruch - westchnął. - Wagony pełne ludzi. Na śmierć jechali.
- Kiedy to się zaczęło? - spytałem.
- Wiosną 1940 roku - rozpoczął swoją opowieść zawiadowca. - Najpierw siłami polskich jeńców i Żydów Niemcy zbudowali betonową drogę z Małkini do Kosowa Lackiego, potem bocznicę kolejową w las - wskazał ręką. - Mówiono, że jakąś fabrykę budują. - I co, zbudowali? - spytałem.
- Tak, zbudowali - przytaknął - fabrykę śmierci.
- Wiosną 1941 roku wszystko się zaczęło. Najpierw Niemcy spędzili piechotą Żydów z pobliskich wsi, miast i miasteczek - z Małkini, Kosowa, Ostrowi Mazowieckiej, Sokołowa, nawet z Ostrołęki i Siedlec, potem zaczęły nadjeżdżać pociągi z Białegostoku i Warszawy, a także z zagranicy, z Belgii i Holandii. Setki pociągów.
- A co tam się działo? - spytałem wskazując ręką w kierunku obozu.
- Tego nikt nie widział - odpowiedział. - Obóz otoczony był drutem kolczastym, a tablice po niemiecku i po polsku ostrzegały: "Wstęp surowo wzbroniony. Strzela się bez ostrzeżenia". Ale słyszeliśmy doskonale odgłos salw i trzask karabinów maszynowych. Ludzi mordowano tam tysiącami. Pociągi wracały puste.
- Panie kolejarzu, gdzie to miasto Treblinka? - słychać było nieraz pytania zza okratowanych okienek. Niemcy wmawiali Żydom, że jadą "na przesiedlenie". Nie mówiliśmy ni słowa, zabronione to było pod karą śmierci.
Strach i groza zapanowały w okolicy. Po drogach krążyły patrole SS-manów i żandarmerii, które legitymowały ludzi i zaglądały w każdy kąt. Miejscowi omijali obóz z daleka. Nawet za kawałek chleba dany Żydowi, czy jakąkolwiek inną pomoc, jedną karą była śmierć.
W pewnej chwili przysiadł się do nas starszy człowiek, który niespodziewanie wtrącił się do rozmowy.
- A ja tam byłem - oświadczył.
- I co pan widział - spytałem zdziwiony - i jak pan tam trafił?
- Trafiłem, bo kazali wozić drzewo furmankami do obozu, a widzieć to widziałem niewiele. Tam, gdzie tor się kończył, była rampa rozładunkowa, a dalej kilka drewnianych baraków - dodał.
- Drzewo pan woził do lasu? - spytałem zdziwiony.
- A tak panie, tam cały plac zawalony był drzewem. Wieś tam chcieli budować czy co? - odparł.
Nastąpiła chwila milczenia. Wreszcie zagadkę drzewa wyjaśnił mi zawiadowca.
- Gdy Niemcy raz i drugi dostali od Rusków w dupę pod Moskwą, potem pod Stalingradem, ktoś u nich na górze przestraszył się, że losy wojny mogą się odwrócić i trzeba będzie za te straszne zbrodnie odpowiedzieć. Zaczęto więc zacierać ślady.
- Odczuliśmy to dosłownie wszyscy - kontynuował mój rozmówca. - Przy bezwietrznej pogodzie można się było udusić smrodem palonych ciał ludzkich. Specjalne komanda odkopywały masowe groby, układały kilka warstw drewna i trupów i podpalały. Ogień i łunę nad lasem widać było nocą w całej okolicy, tego to już nie dało się ukryć.
- Kto robił tę straszną robotę? - spytałem. - Żydzi!
Tu zawiadowca zawiesił głos.
- Żydzi - powtórzył. - Pewnego dnia zbuntowali się. Wybili łopatami część strażników, dorwali ich broń, przecięli druty obozowe i uciekli. Panie! Co tu się wtedy działo! Niemcy i ich pomocnicy, Ukraińcy i Łotysze, we wszystkich okolicznych wioskach przewracali wszystko do góry nogami szukając zbiegów. Część z nich jednak zdołała uciec - dodał z satysfakcją.
- Był tu też podobno obóz koncentracyjny dla Polaków - powiedziałem.
- A tak - potwierdził zawiadowca. - Półtora kilometra dalej za żydowskim - dodał.
- Dojrzy pan tam olbrzymi dół w ziemi, to żwirownia. Ponad dziesięć tysięcy Polaków straciło tam życie. Moi kuzyni w Bachorzy pod Sokołowem ukrywali Żydów. Niemcy wytropili kryjówkę, kuzyn zdążył zbiec. Kuzynkę z dwojgiem dzieci zabrali do Treblinki. Nikt z nich nie wrócił. Jedyną karą za pomoc Żydom była śmierć - westchnął ciężko.
Spojrzałem na słońce, do południa było jeszcze dużo czasu. Zawiadowca powiedział, że do odjazdu pociągu zostało pięć godzin.
A więc nie muszę się spieszyć. Ruszyłem wzdłuż toru, w lesie przy bocznicy skręciłem w prawo. Obok szyn wiódł wąski brukowany trakt. Tor i droga kończyły się na wielkiej, otoczonej z trzech stron lasem polanie.
Wątła trawka porastająca polanę pokryta była białymi płatkami niczym rybią łuską. Podniosłem jeden z nich. W mojej dłoni rozsypał się w proch. Przecież to spalone kości ludzkie - stwierdziłem z przerażeniem. Ilu ludzi tu zamordowano i spalono.
Z obozu niewiele zostało, tylko tor kolejowy, rampa przeładunkowa i ta wielka, pokryta spalonymi kośćmi polana. Nawet baraki dla załogi spalono przed ucieczką. Krematoria nie były tu potrzebne, zbędna inwestycja. Poszedłem dalej. Po kwadransie trafiłem do polskiej Treblinki. Olbrzymi, głęboki na kilkanaście i szeroki na kilkaset metrów dół ciągnął się pół kilometra. Tu skazańcy kopali żwir do budowy dróg.
Ile potu, ile krwi, ile męki niewinnych ludzi pochłonął ten straszny rów?
W pobliżu dołu stał wysoki, drewniany krzyż z tablicą. Dziesięć tysięcy Polaków straconych, zmarłych z głodu i z trudów katorżniczej pracy nie wróciło już nigdy do swoich domów. Ich winą było tylko to, że chcieli pomóc innym.
Czas było wracać. Mój pociąg pewnie już w drodze - pomyślałem. Szedłem powoli, zamyślony. Nagle las, pole i nadbużańskie łąki przybrały dziwny, szarawy kolor. Spojrzałem w górę, niebo było bezchmurne, słońce świeciło jak zawsze. To widocznie anioł śmierci swoimi skrzydłami przytłumił światło słonecznego dnia - pomyślałem.
I dziwna sprawa, zawsze, gdy przejeżdżam drogą obok obozu Treblinka, a bywam w tych stronach każdego roku, odnoszę to samo wrażenie.
Naturalnie, dziś teren obozu, drugiego po Auschwitz pod względem liczby zamordowanych ludzi, wygląda zupełnie inaczej. W środku polany wystawiono piękny, okazały, granitowy pomnik. Wokół niego, na wielkim wybetonowanym placu, sterczą setki płaskich kamieni z nazwami miast i wsi, z których pochodzili wymordowani Żydzi. Kilkaset hektarów terenu obozu symbolicznie ogrodzono bazaltowymi słupami. Przy dawnej bramie wjazdowej pozostawiono rampę przeładunkową i kilkanaście metrów toru. Obok, na betonowym obelisku, widnieje napis w sześciu językach: "Treblinka, hitlerowski obóz zagłady, w którym zamordowano osiemset tysięcy Żydów z całej Europy".
W obozie dla Polaków też postawiono piękny, granitowy pomnik ku czci pomordowanych. Krzyże widnieją na grobach tych, których rozpoznano.
Na jednym z nich fotografia młodej, uśmiechniętej dziewczynki, zagrażającej widocznie bezpieczeństwu Wielkiej Hitlerowskiej Rzeszy.
Zbigniew Janczewski
2005.02.09