Niedawno usłyszałem następującą opinię na temat stosunku wszelkiej władzy do spraw kultury. Otóż moja rozmówczyni określiła ów stosunek jako czysto dekoracyjny i porównała poziom zaangażowania władz ulotnymi sprawami sztuki i kultury do stawiania paprotki przy prezydialnym stole, podczas poważnych rozmów. Że niby paprotka musi tam stać, ale tylko z uświęconych tradycją powodów dekoracyjnych. Każdy decydent pochyli się troskliwie nad sprawami kultury, ale jest to tylko uświęcona tradycją poza. Bo naprawdę sprawy te dla żadnej normalnej władzy nie mają znaczenia. Tyle że wypada wyrazić nimi jakie takie zainteresowanie. To zainteresowanie świadczyć ma o osobistej wrażliwości prominentnego łaskawcy i jego intelektualnej klasie. Z tym, że co do meritum, to i tak człowiek ów ma na ogół niewiele do powiedzenia, bo też rzadko zdarza się, aby do władzy parli ludzie znaczący cokolwiek w kulturze.
Opinia ta zaciekawiła mnie. Dotyczyła ona władzy w ogóle. Ale ja, jako człowiek ściśle związany zawodowo i mentalnie ze sztuką, postanowiłem przeanalizować przesłanie owo na bazie moich doświadczeń tutejszych, to jest szczycieńskich. W końcu od ponad siedmiu lat mieszkam tu i pracuję. W tym okresie poznałem troje burmistrzów i dwóch starostów. No i całą rzeszę znaczących urzędników, kompetentnych na skalę swoich uprawnień. No więc jak to wygląda w naszym mieście?
Jako felietonista nie poczuwam się do wystawiania ocen i cenzurek poszczególnym osobom, choć oczywiście mam swoje prywatne spostrzeżenia. Dlatego pominę kontrowersyjny temat podziału miejskich pieniędzy pomiędzy szczycieńskie stowarzyszenia. Wiadomo - sport i kultura. Sport nade wszystko. A co do kultury… jako rzekłem - przyjęte kryteria na razie pomijam milczeniem.
Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na pewne niezręczności (że tak to eufemistycznie nazwę), które - jako felietoniście - wydają mi się zabawne, a może nawet żenujące.
Przed rokiem rozpoczęto artystyczną produkcję „pofajdoków” - żartobliwie wyrzeźbionych postaci, dekorujących miejskie uliczki i skwery. Pomysł - jak dla mnie - całkiem fajny. W zaprzyjaźnionym, niemieckim Herten, na ulicach i placach stoją realistycznie odlane spiżowe świnki. Małe i duże. Całe stada. I to także jest zabawne.
No, ale zabawa zabawą, a powaga powagą. Pewien ważny urzędnik z ratusza wypowiedział się na łamach prasy, że teraz pofajdoki promować będą miasto Szczytno.
Akurat gościłem u siebie zaprzyjaźnionego warszawskiego dziennikarza, który przeczytawszy owo w miejscowym tygodniku, omal nie dostał zawału ze śmiechu.
- Andrzej - spytał - jeśli ja dobrze rozumiem, to twoje miasto promują jacyś pofajdańce, czyli mówiąc już dokładnie po polsku - zasrańce. O co tu chodzi?
No i wytłumacz człowiekowi, że słowo „pofajdok” jest rzeczywiście gwarowym odpowiednikiem normalnego zasrańca, ale w miejscowej kulturze ma ono charakter żartobliwie protekcyjny i nie budzi negatywnych emocji. Podobnie jak na przykład słowo „buc”, które w Warszawie jest przezwiskiem bez żadnego znaczenia, a już w Poznaniu znaczy to, co ma znaczyć (słowo na „ch”) i uważane jest za wyjątkowo obraźliwą formę tegoż.
I dlatego dobrze nabyć trochę wiedzy, zanim zaczniemy promować miasto! Pofajdoki są fajnym elementem dekoracyjnym, ale - na litość - nie promują Szczytna!
Żart żartem, niezręczność - niezręcznością, ale na koniec kilka słów o kulturze na poważnie. Otóż zadziwia mnie, w mieście Szczytno, całkowity brak jakiejkolwiek koordynacji działań w tym zakresie. Jest w mieście kilka sprawnie działających instytucji. I jest w ratuszu kilku bardzo ważnych naczelników od spraw kultury, promocji i tym podobnych. No i co? I nic. Ogólna szarpanina o parę złotych dotacji i prawie żadnej współpracy. Piszę - prawie żadnej - bo jednak jakoś tam porozumiewamy się na zasadach przyjacielskich. No, ale po co są ci wszyscy ważni naczelnicy?
Andrzej Symonowicz