Kolejnych pięć letnich sezonów spędziłem na ratuszowej wieży. Każdego roku, od połowy czerwca do połowy września.
Po cztery godziny dziennie, łącznie z sobotami i niedzielami. Postanowiłem dzisiaj opisać swoje wrażenia z owych lat „zniewolenia”. Skądinąd bardzo sympatycznych, ale klimatycznie dość uciążliwych. Pomieszczenia na wieży nie są ogrzewane i mają bardzo grube mury. Po zimie jest tam tak lodowato, że nawet podczas kilku letnich, upalnych miesięcy, owe częściowo betonowe ściany niezbyt się nagrzewają. Nawet wówczas, gdy temperatura na zewnątrz osiąga do 30 stopni, to ja, w swoim pomieszczeniu, siedzę w solidnym swetrze. Poza tym jest na wieży wilgotno, czyli - ogólnie biorąc - jak w piwnicznej izbie. Niczym w zamkowym lochu. Oczywiście ten chłód ma także swoje dobre strony. Mimo wściekłych, letnich upałów można spokojnie popracować. Toteż od pięciu już lat urządzam tam autorską pracownię i nie krzywduję sobie. Projektuję, maluję i piszę. Dodam, że najwyższy poziom wieży, to odpowiednik dwunastego piętra współczesnego wieżowca, a ja zagnieździłem się w połowie wspinaczki, czyli, mniej więcej, na poziomie piętra szóstego. Toteż turyści zwiedzający wieżę, siłą rzeczy, muszą mnie minąć. Zatem robię za atrakcyjnego dziadka - miejscowego artystę, a przy okazji także biletera, bo pobieram opłatę za wstęp.