Mroźny, pogodny poranek - niedziela 16 marca. Na pustym placu Juranda pojawia się grupa śmiałków z Amatorskiego Klubu Biegacza. Ich celem - "bieg życia" do Świętej Lipki, do której chcą zanieść przesłanie pokoju i osobiste intencje. Mają do pokonania około 70-kilometrową trasę najeżoną wzniesieniami.
Niezwykły wyczyn szczycieńskich biegaczy opisuje jeden z nich - Krzysztof Wilczek.
Pierwsze kilometry to powrót myślami do przygotowań: 4 miesiące pełne wyrzeczeń i pokonanych treningowo kilometrów (na tak krótki okres przygotowań mogą sobie pozwolić tylko długodystansowcy biegający od lat). Nie raz ciało duszą podpieraliśmy w chwilach zwątpienia, bo 2-3 godziny treningu dziennie, tygodniowa dawka 150 kilometrów, dla niemłodych już organizmów to duże zagrożenie. Do tego sroga zima i dokuczliwe mrozy skutecznie schładzały zapędy.
Imaliśmy się niekonwencjonalnych metod, by z dnia na dzień zregenerować siły, doprowadzić ciało do pełnej sprawności i ustrzec je przed kontuzjami. Z zewnątrz broniliśmy przeciążone nogi "maściami dla koni wyścigowych", smarowanie stawów, tanie, ale skuteczne to: salceson, siemię lniane, kisiel, żelatyna. Do tego dieta, do której na powrót zaczynają przekonywać się wszyscy, w umiarkowanych ilościach mięso i tłuszcze zwierzęce, warzywa i jeszcze raz warzywa, owoce i produkty pszczele.
Z rozmyślań wyrywa mnie głos Zdziśka Halamusa, który towarzyszy mi na rowerze przez całą trasę: - Przebiegłeś 22 kilometry, temperatura: -2o, tempo: 13 km/h (prawdziwy globtroter z komputerem pokładowym).
Analizuję dane i konfrontuję je z samopoczuciem - jeszcze się dobrze nie rozgrzałem - to dobry znak. Pogrążam się w rozmyślaniach o tym, co przede mną, najbardziej obawiam się odwodnienia i wychłodzenia organizmu, skurczy mięśni i tego co będzie się działo po dystansie odpowiadającym maratonowi (42 kilometry), a później po 50 kilometrach biegu, gdy zmęczenie daje o sobie znać i ma się wrażenie, że każdy następny kilometr ma 2 tysiące metrów. No i najtrudniejsze: około 2 km wzniesień i długich podbiegów. Tę część trasy nazwałem "brukowaną golgotą".
Głos Zdzisia przerywa strachliwe myśli: - Przebiegłeś 40 km, jesteśmy w Sorkwitach, jadę do sklepu.
Widzę jak dyskutuje z grupą miejscowych piwoszy - znieruchomieli, zaniemówili, gdy przebiegłem obok, z uśmiechem na twarzy machając im na przywitanie. Jak później relacjonował Zdzisiek, nie wierzyli, że biegnę ze Szczytna, wyglądałem jakbym dopiero wybiegł z sąsiedniego budynku, by też ugasić pragnienie. Jeszcze nie czuję takiej potrzeby. To następny dobry znak, przecież za mną prawie maraton.
Wzrastają odległości między biegaczami, każdy biegnie swoim tempem, przy nim jeden "Kręcioł"; 15 wioska, 55 kilometr, kolejny atakujący pies i umiejętna asekuracja kolegi Zdziśka - dobrze, że jest przy mnie. Stać mnie jeszcze na grymas uśmiechu i pozdrawianie zaciekawionych tubylców. Zdzisiek dużo mówi, opowiada o wojażach i, niestety, zadaje pytania. Głupio mi odpowiedzieć, że nie mam już ochoty na dyskusję.
Pokonuję 60 kilometr. Wiedziałem, że musi się coś wydarzyć, dopadają mnie zimne dreszcze, burczy w brzuchu, biegnę już 5 godzin. Staję, opuszczam głowę, wsiadam na chwilę do samochodu, kolega Janek okrywa mnie, pomaga rozwinąć kanapki, podaje picie. Boję się o skutki, ale muszę coś zjeść (dwie kanapki z boczkiem - połykam, dwa banany, zapijam kawą - gdyby to Darek Wędrowski widział). Unoszę głowę, o dziwo wszystko wraca do normy, żadnych mdłości, przybyło sił, więc biegnę dalej.
W międzyczasie Zdzisiek Halamus, ze względu na bliskość celu wkłada koszulkę z napisem "Powiat szczycieński", by było widać skąd przybyliśmy.
Ja też czuję bliskość spełnienia marzeń, nawet myślę, ale myśli nie są pozytywne, bo swoją drogą, my też jesteśmy wizerunkiem naszego miasta i powiatu, chyba godnym, o czym świadczą nasze czyny i osiągnięcia w kraju i za granicami. Jednak władze nie potrafią wykorzystać tej naturalnej promocji, która nic nie kosztuje.
Ostatnie 6 km pokonuję w asyście dwóch młodych fanatyków maratonu - braci Koziatków, 16- i 10-latka.
Wreszcie moim oczom ukazują się dwie wieże. Usadowione w głębokiej, cichej dolinie i malowniczym krajobrazie, wołają z daleka, przyciągają niewytłumaczalną siłą, jako oaza spokoju, miejsce cudownych objawień. Wieszam się rękoma na bramie Bazyliki - całuję zimne, blaszane liście, by ostudzić myśli i słowa, nie krzyczeć!
Po 5 godzinach i 30 minutach jestem tak wniebowzięty, że mógłbym biec dalej. Kiedy do wrót Świątyni docierają Zygmunt Zapadka i Tomek Walerzak padają na schody - całują. Na twarzach przygodnych pielgrzymów maluje się zdziwienie, ja w pełni rozumiem moich kolegów.
Bolesna kontuzja nie pozwala dobiec Stefanowi Jankowskiemu. Najstarszy z biegaczy, 65-latek, schodzi z trasy po pokonaniu 53 km.
Cały dystans przebiegło tylko nas trzech: niżej podpisany - lat 45, Zygmunt Zapadka - lat 50, Tomasz Walerzak - lat 23.
- Gdyby tak ciężka trasa była w Kaliszu, połowa z ówczesnych biegaczy nie skończyłaby "setki" - podsumował naszą "cierniową drogę" Stefan Jankowski, który przed laty pokonał supermaraton.
Ukoronowaniem wyczynu jest msza święta, odprawiona specjalnie dla biegaczy ze Szczytna. W roli ministranta występuje Marcin Koziatek, który przebiegł z nami 30 kilometrów, służący do mszy w kościele św. Stanisława Kostki. Dostępujemy też zaszczytu wpisania się do księgi pamiątkowej.
Ktoś mógłby spytać: po co? Przecież można spokojnie i wygodnie do Świętej Lipki dotrzeć samochodem. Czemu więc ma służyć taki wysiłek? Zrozumie motywy, siłę doznań i przeżyć, na przykład takich, jakie towarzyszyły nam w tej pielgrzymowej trasie, tylko wtedy, gdy stanie się jednym z nas, do czego gorąco namawiamy.
Pragniemy bardzo serdecznie podziękować ludziom, którzy udzielili nam bezinteresownej pomocy: panu Janowi Myślakowi, Mirosławie Zapadce, drużynie "Kręciołów", panom Halamusowi, Olkowskiemu i Dąbkowskiemu. Gdy opuszczaliśmy Świętą Lipkę, nasze myśli zmierzały już w kierunku Gietrzwałdu i kolejnego wyzwania.
Krzysztof Wilczek
2003.03.26