Kiedy w roku 1974 byłem współprojektantem i jednym z organizatorów polskiej, jubileuszowej ekspozycji w Stanach Zjednoczonych „Poland Today”, pośród wielu ciekawych ludzi zaangażowanych do realizacji wystawy, poznałem Michała Charewicza. Znajomość z Michałem wkrótce przerodziła się w zażyłą przyjaźń, trwającą aż do jego śmierci kilka lat temu. Michał, w latach siedemdziesiątych, był zatrudniony w podwarszawskim Świerku jako szef promocji i reklamy przy polskim reaktorze atomowym. Z racji swoich zawodowych doświadczeń oraz znajomości języka angielskiego został jednym z komisarzy planowanej ekspozycji.
Owa znajomość angielskiego wzięła się z czasów wojny. Młodziutki wówczas Michał, przeszkolony jako lotnik, znalazł się w Londynie i wkrótce rozpoczął loty bojowe jako jeden z pilotów myśliwskich RAF-u. Co prawda długo nie polatał. Wkrótce zestrzelono go nad obcym terytorium, skąd rozpoczął trudną, pełną ucieczek, drogę do wolności. Po wojnie znalazł się w Polsce, gdzie udało mu się uniknąć aresztowania. W latach kiedy go poznałem był czynnym działaczem międzynarodowego stowarzyszenia byłych pilotów RAF, brał udział w licznych spotkaniach dawnych kolegów - wojennych lotników, a na niektóre z nich zdarzało mu się i mnie zaprosić.
Na jednym z takich spotkań poznałem słynnego asa lotnictwa - Stanisława Skalskiego. Urodzony w roku 1915 Skalski, jako dwudziestokilkuletni pilot bojowy zasłynął największą liczbą zestrzeleń. Uznano mu dwadzieścia jeden zestrzeleń pewnych i trzy sporne. Był to niewątpliwy bojowy rekord; zasłużony powód do wojennej sławy. Co prawda niektórzy piloci niemieccy szczycili się liczbami znacznie wyższymi, ale w Luftwaffe zaliczano jako zwycięstwo każde trafienie w maszynę wroga, podczas gdy w RAF-ie uznawano tylko całkowite i udokumentowane zniszczenie samolotu przeciwnika.
Po wojnie Skalskiego aresztowano pod fałszywymi zarzutami i w roku 1948 skazano na karę śmierci. Odmówił napisania prośby o ułaskawienie. Mimo to Bierut, w roku 1951, karę śmierci zamienił na dożywocie. Stanisław Skalski siedział do pięćdziesiątego szóstego roku.
W roku 1988 otrzymał stopień generała brygady, ale kiedy poznałem go, był w randze pułkownika. Poznaliśmy się w Warszawie, na jednym z międzynarodowych spotkań byłych RAF-owców. Spotkanie miało charakter wybitnie nieformalny. Bohaterowie za kołnierz nie wylewali, a jeśli chodzi o naszego czołowego asa, to także w dziedzinie umiejętności pochłaniania niezdrowych płynów należał do ścisłej czołówki. Tu muszę pochwalić się, że Staszek, podczas tego spotkania, zapałał do mnie nagłą sympatią. Wydawało się, że całkowicie niewyjaśnioną. Do czasu. Nie było w tym żadnej mojej zasługi. Okazało się, że Skalskiemu przypominam jego kolegę z dywizjonu - Czecha, którego zapamiętał jako najlepszego kompana i najodważniejszego myśliwskiego pilota. Z czasem, kiedy ilość spożytych napoi wyskokowych przekroczyła wszelkie zwyczajowe normy, Skalski zwracał się do mnie per „Franciszku”, a na zakończenie biesiady zażądał, aby jego czeski przyjaciel odprowadził go do domu.
Tak też i było. Do dzisiaj pamiętam jak zostałem „obsobaczony” przez małżonkę mojego nowego przyjaciela - pułkownika. Zresztą jemu dostało się jeszcze bardziej!
Przypomniałem owo spotkanie z uwagi na owego Franciszka. Czecha, którego Skalski uważał za najodważniejszego pilota RAF-u. W Polsce tamtych lat Czesi nie byli postrzegani z jakąś szczególną sympatią. Z „pepiczków” raczej podśmiewano się nieco, a już na pewno żaden z naszych rodaków nie uwierzyłby w bojowe talenty sąsiada z południa. A tu proszę; cóż za wyrazy uznania!
Dlatego dzisiaj, kiedy wszyscy kochamy Jozina z Bazin i czeską mowę, gdy z sympatią słuchamy piosenek ostrawskiego barda Jaromira Nohavicy, dorzucam jeszcze jedno świadectwo sympatii dla braci Czechów.
Andrzej Symonowicz