Piosenki

W tygodniku „Angora” Adam Halber pisuje cotygodniowy felieton pod tytułem „Jak powstają przeboje”. Czytam te felietony regularnie, bowiem Adama miałem okazję poznać osobiście, a niektóre z opisywanych wydarzeń dobrze pamiętam. Adam Halber – doświadczony disc jockey i dziennikarz, były naczelny redaktor miesięcznika „Pan” – przed laty pełnił funkcję wiceprezesa Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. Za czasów prezesury aktora Janusza Rewińskiego. To byli dopiero prezesi! Już sama ich GRAMATURA! Napisałem dużymi literami, aby tym bardziej podkreślić wagę (dosłownie) obu prezesów. W owych latach mieliśmy stały kontakt, bowiem Partia Przyjaciół Piwa była jedyną organizacją, do której – w ciągu swojego dość długiego życia – należałem.

Wspomniałem felietony Halbera, ponieważ aktualnie czytam świeżo wydaną książkę Dariusza Michalskiego „Kalina Jędrusik”. Lektura ta odświeżyła w mojej pamięci zasłyszaną historyjkę o tym jak powstała popularna niegdyś piosenka „Kaziu zakochaj się”. Tej opowiastki Adam jeszcze nie zarejestrował, zatem wyręczę go na łamach „Kurka”.

W roku 1964 wszedł na ekrany polski film – rodzaj muzycznej komedii – „Upał”. Film ten przenosił na kinowy ekran świat kabaretu Starszych Panów. Według fabuły filmu, Starsi Panowie otrzymali polecenie od samego premiera, aby zaopiekować się miastem kompletnie opustoszałym z powodu wakacyjnego upału. Do pomocy przybywa im dwanaście pięknych dziewcząt z Towarzystwa Przeciwudarowego. Pod wodzą Kaliny Jędrusik. Reżyserii podjął się Kazimierz Kutz. Tu trzeba powiedzieć, że obecny Pan Senator przez całe swoje życie znany był jako niestrudzony wielbiciel pięknych kobiet. Co więcej – nigdy nie mógł skarżyć się na brak wzajemności. W roku 1964 miał trzydzieści pięć lat.

Rozpoczęto prace przy zdjęciach. I oto po całonocnym studyjnym kręceniu przychodzi do atelier współautor scenariusza Jeremi Przybora. I co widzi? – Wszyscy jeszcze śpią po ciężkiej nocy. Wszyscy, to znaczy Pan Reżyser w otoczeniu dwunastu pięknych dziewcząt! Wówczas to Jeremi Przybora napisał piosenkę: „Kaziu, Kaziu, Kaziu – zakochaj się”. A był to szczery, przyjacielski apel do pana Kazimierza Kutza.

Pisząc o piosenkach, chcę wykorzystać specjalną okazję i jeszcze raz, po dwóch latach, wrócić do postaci Kazimierza Szemiotha. Poświęciłem Kazikowi cały felieton w marcu 2008. Szemioth był słynnym malarzem. Ale także poetą i autorem tekstów wielu znanych piosenek. Od tych najstarszych; że wspomnę choćby tylko „Klipsy” – przebój śpiewany w latach pięćdziesiątych przez Nataszę Zylską, po najsłynniejszy chyba utwór czasów współczesnych - „Jaskółkę Nieujarzmioną” - znaną z wykonania Stana Borysa.

Kilka dni temu do redakcji „Kurka” przyszedł list zaadresowany na moje nazwisko. Nadawcą okazała się być Wanda Szemioth – żona zmarłego artysty. Nie mieliśmy żadnego kontaktu od czasu śmierci Kazika. Okazuje się, że to już dwadzieścia pięć lat. Wanda znalazła w Internecie mój stary, kurkowy felieton i przesłała do Szczytna materiały związane z dwudziestą piątą rocznicą śmierci męża. Z okazji tej wydano płytę z piosenkami Kazimierza – „Kiedy gaśnie twoje światło”. Odbywa się także w Warszawie cykl koncertów i wystaw.

Toteż i ja, z racji rocznicy, zamieszczę kilka zabawnych wspomnień o Wielkim Artyście, a także niebywałym oryginale jakim był Kazimierz Szemioth.

Kazimierza nazywano bacą z ostatniego piętra, bowiem swoje dwupoziomowe mieszkanie miał na szczycie wieżowca stojącego koło Trasy Łazienkowskiej. Dlaczego Baca? Otóż Szemioth urządził swój lokal pięknie i częściowo po góralsku, starając się równocześnie jak najściślej odizolować od wielkiego miasta. Między szyby zespolonych okien powtykał gałęzie jałowca, aby zasłonić widok trasy. Uwielbiał kłaść na zapalonym kuchennym piecyku gazowym polano brzozy. Tliło się ono wówczas i kopciło, a Kazik cieszył się owym plebejskim zapachem. Poza tym miał w kuchni pieniek, siekierę i kilka przygotowanych szczap, aby od czasu do czasu porąbać je sobie. Bez żadnej konkretnej potrzeby, ot tak z umiłowania do prostych wiejskich czynności.

Kazimierz Szemioth, malarz związany z tatrzańską przyrodą, zaprzyjaźniony z wieloma góralskimi rodami, nie umiał jeździć na nartach. Pytany o tę słabość zwykł był odpowiadać z niejakim obrzydzeniem: „E tam; nie lubię jak mi się coś pod nogą ślizga”.

Andrzej Symonowicz