Piszę dziś felieton nr 201. Czyli napisałem już dwieście tygodniowych wypracowań. Rok ma pięćdziesiąt dwa tygodnie, zatem mój debiut miał miejsce około czterech lat temu. Jak ten czas leci! Jakiż to człowiek był wówczas młody! Jak też i musiał zmienić się przez te długie lata! Gdyby przywołać na tę okoliczność popularne przysłowia, to zmianę tę można określić według dwóch z nich, niezwykle popularnych zimowo – wiosennych „mądrości narodu”. Pierwsze to: „dziecię plecie i przeplata – po co czytać małolata”, a drugie - „w starcu jak w garncu”. Ten garniec sugeruje jednodaniową potrawę popularnie przezywaną „eintopf”, co to składa się ona z mieszaniny wszystkiego ze wszystkim, czyli cuzamen do kupy – jak mawiał niezapomniany Witkacy.
Zajrzyjmy zatem do garnca dzisiejszego. Wprawdzie nie założyłem sobie prowadzenia książki kucharskiej w odcinkach, ale od czasu do czasu, nieco pod wpływem czytelników znanych mi osobiście, zwierzam się z moich kulinarnych upodobań tam, gdzie odbiegają one od popularnych standardów. Tak było choćby ze sposobami na krewetki i owoce morza. Przypominam sobie także, że podany niegdyś przeze mnie bardzo prosty, a nawet prostacki przepis na oryginalny sos japoński, jaki sam otrzymałem od japońskiego architekta, zrobił karierę pośród młodzieży. Powiedział mi o tym zaprzyjaźniony z moją córką student z Warszawy.
Korci mnie zatem, aby napisać cokolwiek o mało popularnych w Polsce kucharskich sztuczkach, takich jak choćby używanie włoskiego mazidła pesto, czy stosowanie do niektórych potraw balsamicznego sosu Modena (przy okazji brawo dla „Mazuriany” za jej wątróbki w tym właśnie sosie). Dzisiaj wszelako ograniczę się do przepisu na pewien „drink”, który sam wymyśliłem, a kiedy stanie się on popularny w całej Polsce, niechże ten felieton zaświadcza o moim autorstwie.
Pojawiła się ostatnio w sklepach nowa, słodka wódka „Soplica – orzechy laskowe”. Otóż należy do szklanki (250 g) wlać kieliszek (30 g) owego likieru. Dodać dwa takie kieliszki ajerkoniaku 20%, a następnie dopełnić szklankę mlekiem 2% z kostką lodu. Na wierzch dobrze jest naskrobać nożykiem nieco wiórków z tabliczki czekolady. Pychota! Popularny w świecie „Bobas”, czyli likier malibu z mlekiem absolutnie wysiada!
Akurat swojego barmańskiego odkrycia dokonałem w walentynki, dedykuję go zatem wszystkim Paniom i Panienkom.
A propos walentynki. Zawsze dziwił mnie ów nowy obyczaj, ponieważ od dziecka pamiętałem, że święty Walenty przez wieki uważany był za patrona ludzi cierpiących na padaczkę i inne dolegliwości nerwowe. Tu warto zaznaczyć, że w średniowieczu epilepsję uważano za opętanie przez diabła, toteż święty patron był tu absolutnie niezbędny. W Polsce, w mazowieckich wsiach, obowiązywał zakaz szycia w wigilię Walentego, ponieważ ukłucie igłą tego właśnie dnia powodowało nieuniknione zachorowanie na padaczkę.
No cóż – sięgnąłem do literatury i dowiedziałem się, że świętych o imieniu Walenty jest szesnastu (do tego trzy święte Walentyny). Dowiedziałem się także, że wg Władysława Kopalińskiego anglosaski obyczaj „S’Valentines’day”, czyli uznawane od niedawna i u nas walentynki datuje się od roku 1476. Zatem zapewne chodzi tu o różnych świętych. Najczęściej wymienia się biskupa z miasta Terni lub też rzymskiego męczennika - kapłana i lekarza. Zainteresowanym polecam artykuł Barbary Pietkiewicz w „Polityce” z ósmego lutego.
Co do mnie, to bezskutecznie usiłuję rozwikłać znaczenie popularnego pośród karcianych graczy powiedzonka:
„Rżnij Walenty - piekła nie ma”.
Andrzej Symonowicz