Zacny nasz recenzent–felietonista Wiesław Mądrzejowski co tydzień opisuje moc przeżyć, jakich doznaje wobec pełnego talerza. Rozumiem go. Choćby moja waga, to jest szczerze mówiąc – nadwaga - świadczy o pełni zrozumienia. Cóż ja mógłbym dodać do głębokich spostrzeżeń Wiesława? Chyba tylko głębię naczynia z płynem stosownym do popicia owych pełnych talerzy. Zatem skoro Wiesław o jedzeniu, to ja o piciu. Bez wkraczania w cudze kompetencje.
Wypić każdy może, trochę lepiej lub gorzej… sparafrazujmy piosenkę wykonywaną przez Jerzego Stuhra. Znany krakowski kabareciarz-naukowiec Alosza Awdiejew w ciekawy sposób charakteryzuje wpływ zbyt obficie zakrapianej kolacji na poranne śniadanie. Otóż uważa on, że co do śniadania, to „nie sztuka zjeść, sztuka utrzymać!” Alosza przyjechał do Polski z Rosji, więc jego doznania siłą rzeczy są bardziej traumatyczne niż przeciętnego Polaka.
Co do przeciętnego Polaka – teraz mówię o sobie…
W roku 1974 poleciałem jako młody człowiek do USA. Konkretnie do Chicago. W ojczyźnie w tym czasie pijało się przeważnie wódkę pod zakąskę, zapojka była czymś wyjątkowym, a nawet ekscentrycznym. O mieszaniu płynów, czyli dzisiejszych drinkach nikomu nawet się nie śniło. Toteż kiedy zaraz po przybyciu zostałem zaproszony przez miejscowych kolegów do nocnego klubu zamówiłem kieliszek whisky straight, to jest bez dodatków. Koledzy zamówili różnego rodzaju wielkie szklanice z obcymi mi mieszankami, lodem i cytryną, to jest przepraszam - limonką – czymś zupełnie mi nieznanym. W takim nocnym klubie nie podawano jedzenia, zatem po wypiciu jednym łykiem swojego malutkiego kieliszka siedziałem jak ten głupek bez zajęcia, podczas gdy moi koledzy popijali ze swoich szklanic. Za ich namową zamówiłem jeszcze jeden kieliszek, a potem jeszcze jeden. W końcu spytałem, czy nie można postawić na stół butelki, co w końcu było normalnym w Polsce obyczajem. Kelner odrzekł z uśmiechem, że butelki na stolik nie podaje się w jego lokalu, ale każdą zamówioną, choćby najmniejszą wódeczkę, chętnie przyniesie.
Uznałem to za mocno krępujące, toteż od następnej klubowej wizyty zamawiałem już ogromne long-drinki, a zamiłowanie do picia alkoholu rozcieńczonego zostało mi do dzisiaj.
To zamiłowanie, w Polsce lat siedemdziesiątych prowokowało czasem zabawne sytuacje. Pewnego dnia stoję w długiej kolejce w sklepie owocowo-warzywnym. Przywieziono cytryny! Wreszcie moja kolej. Rozmiłowany w limonkach, których w Polsce nie sprzedawano proszę o „przynależne” kilo cytryn, ale koniecznie niedojrzałych, zielonych. Po chwili przypominam sobie o zleceniu żony i proszę jeszcze o marchewkę… koniecznie robaczywą (potrzebna była dla malutkiego dziecka, a tylko robaczywa dawała gwarancję, że nie jest szkodliwie pryskana). Ludzie z kolejki patrzyli na mnie jak na mocno stukniętego!
I jeszcze jedna alkoholowa anegdotka. Teraz cofnę się do czasów studenckich.
Studentów architektury obowiązywały coroczne wyjazdy na praktyki wakacyjne. Jedną z takich praktyk odbywaliśmy w pięknym, aczkolwiek mocno zdewastowanym pałacu w Pępowie, inwentaryzując pałacową zabudowę pod kątem przyszłej renowacji. Mieszkaliśmy w przestronnych salach, śpiąc na materacach ułożonych na podłodze. Późnym popołudniem, spoczywając na owych materacach po ciężkiej pracy … pijało się to i owo.
Pewnego wieczora jeden z naszych kolegów Piotr, pochodzący z Podhala, opowiadał jak to uzdatnia się w jego stronach denaturat przez filtr z razowego chleba. Chleb razowy mieliśmy, a i denaturat się znalazł, toteż zażądaliśmy demonstracji. Piotr ambitnie przefiltrował setę, uczciwie ją wypił i poszliśmy spać. Piotrek już chrapał, a my jeszcze niekoniecznie, no i przyszła nam ochota na wredny kawał. Po zamknięciu okiennic w pałacu panowała nocą idealna ciemność. Zaczęliśmy zatem budzić Piotrka, czyniąc przy tym ogromną wrzawę, że to już poranek i czas do roboty.
- Pogłupieliście, jaki ranek? – pytał dopiero co obudzony Piotr. Przecież jest całkiem ciemno.
- Jakie ciemno, Piotruś, toć słoneczko świeci!
Piotr nadal oponował i dziwował, a wtedy jeden z kolegów nachylił się nad nim z troską:
- Piotruś, to ty chyba przestałeś widzieć, bo przecież jest słoneczko. Piotruś! A może to tak po tym denaturacie!
I wtedy Piotr omal zawału nie dostał ze strachu.
Długo musieliśmy go uspokajać, bo też kawał był wyjątkowo wredny.
Andrzej Symonowicz