Wszechobecny zapach kwiecia lipowego towarzyszy mi od kilku dni. Gdy rano idę do pracy, to połączony z aromatem chleba z pobliskiej piekarni aż zapiera dech w piersiach i przypomina, że tak właśnie pachną wakacje. Ja już urlop miałam, więc teraz zadowalam się weekendowymi wypadami na łono natury. Gdy dziś padła propozycja dotarcia rowerem do Nart od razu pomyślałam o Biesiadnej Lipie i takiej namiastce urlopowego luzu. Wszak Narty, to typowa, tłumnie oblegana, rekreacyjna miejscowość.
Z Placu Juranda ruszamy wszyscy razem, pierwszy odpoczynek robimy na Strudze. Tam rozbieramy się prawie do rosołu, bo żar leje się wprost z nieba. Jedna z koleżanek nawet się żali, że niepotrzebnie brała kurtkę, bo teraz stanowi balast. Po krótkim popasie ruszamy dalej, droga czasami przypomina pustynię, koła buksują, palce po przerzutkach balansują. Jadę wypatrując dogodnego podłoża dla moich kół i nagle muszę ostro hamować, na drodze leży... kurtka. Od razu wiem, że została zgubiona i wiem przez kogo. Chowam do plecaka czekając kiedy rowerzystka dostrzeże jej brak. Zatrzymujemy się kilka razy, a to by poskubać poziomek, a to by zerwać garść suchych i małych jagód. Oczywiście odkrywamy, że 10-cio osobowy peleton idealnie został podzielony na połowę. Pięć osób pojechała lasem, by wyjechać w Warchałach, część pojechała do nidzickiej szosy. Trudno, na pewno się nad jeziorem spotkamy. Nasza droga kończy się w Warchałach i szosą docieramy do Nart. W centrum Nart proponuję uczestnikom wyprawy dotarcie do dawnego budynku Schroniska Młodzieżowego. Bez sprzeciwu przystają na tę propozycję, ale z naszej piątki tylko Marzenka wie czemu tam mnie ciągnie. Wyjaśnienie jest proste, dokładnie 15 lat temu 9 lipca Artur Trochimowicz ówczesny opiekun schroniska, zaprosił nas na pierwszą wyprawę, na której spotkali się miłośnicy turystyki rowerowej tworząc z czasem nieformalną Grupę Rowerową „Kręcioły”. Siadamy na schodach budynku i robimy pamiątkowe fotki. Jak bumerang wracają wspomnienia i natychmiast mam ochotę opowiadać o tym. Okazja nasuwa się sama, w pobliskim barze kupujemy lody i ja zaczynam opowiadać, że ten budynek kryje kręciołowe wspomnienia, że tu zaczynaliśmy tworzyć naszą historię... Niestety w jednej chwili moje zapędy, by opowiedzieć o naszej historii zostają zgaszone, kolega rowerzysta, który ma mniejszy niż my staż
mówi „To wasza historia, nie moja”. Nie mam ochoty tłumaczyć, że nasza historia sprawiła powstanie jego historii, bo na obecną popularność „Kręciołów” ktoś przecież zapracował. Milknę jednak, znów stare jak świat porzekadło nisko się kłania, że „co było a nie jest nie pisze się w rejestr”, a szkoda bowiem Artur Trochimowicz tworzył tę historię, Klemens Dzierżanowski przez tyle lat prowadził przez tę historię, a ja... swoimi opisami i różnego rodzaju działaniami utrwalałam od zapomnienia wszystkie nasze przygody. Przykro jest usłyszeć, że nasza historia się nie liczy. Zjadamy lody i jedziemy do Biesiadnej Lipy. Kwiecie w rozkwicie, ale zupełnie nie czuję jego aromatu. Może uwaga o „naszej” „waszej” historii mnie rozproszyła, a może faktycznie moja historia to... lipa. Na szczęście nad jeziorem Narty moc atrakcji, można wypożyczyć sprzęt pływający, można zanurkować, można po prostu popływać. Można też przysiąść na ławeczce i rozkoszować się chwilą, oto stoimy u progu wakacji i na wszystkich turystów czeka moc atrakcji. Nad jeziorem turyści już cieszą swobodą i zażywają kąpieli. Fajnie jest tak wsłuchiwać się w przyrodę i nie myśleć, że jutro czas do pracy. Żegnamy urokliwy zakątek i kierujemy stalowe rumaki na Brajniki. Tam spotykamy naszych kolegów, nie weszli na plażę, bo kazano im za wstęp płacić 5 zł. Nie wiedzieli, że my rozkoszujemy się swobodą na „dzikiej plaży”. Wracamy przez Witowo, Nowy Dwór, Dzierzki, Sawicę. Za Janowem skręcamy na Sędańsk. Wąski, wygodny asfalt szybko się kończy i zaczyna tarka. Dziukanie po piaszczystej, usłanej garbami drodze nie należy do przyjemnych. Bolą nas policzki od siodełek i nie możemy doczekać końca tej garbatej drogi. Na szczęście wyboista droga doprowadza nas najpierw do łąki pełnej maków, rumianków i chabrów, a za chwilę do łanów zbóż. Sesja zdjęciowa wśród kwiatów z pól, lasów i łąk, które wdzierają się wprost do naszych rąk wynagradza trud ostatniego etapu wyprawy. Za nami 50 km w słońcu z przyrodą i wspomnieniami, bo już 15 lat jako „Kręciołka” z roweru spoglądam na otaczającą przyrodę i świat.
Grażyna Saj-Klocek
28.06.2015 r.