Tydzień temu zatytułowałem felieton określeniem „poczucie humoru”, bo też miałem ochotę doprowadzić moje rozważania do pewnych uogólnień. Tymczasem miejsca nie starczyło, aby wypowiedzieć się do końca. Zdążyłem zaledwie wspomnieć o Michaile Zoszczence i Jeremim Przyborze. No cóż - człowiek im starszy, tym bardziej gadatliwy. Widzę to po sobie. Jeden felieton to za mało, aby myśl jakąś doprowadzić do końca. To znaczy za mało dla mnie - starego, rozgadanego dziada. I dlatego dzisiaj odcinek drugi; jako kontynuacja.
Przed laty znakomity wrocławski kabaret Elita zaczynał swoje występy od modlitwy, jaką odmawiano wraz z publicznością. Modlitwa owa zaczynała się w sposób następujący:
„Daj mi o Panie poczucie humoru, abym mógł (a panie mówią - abym mogła) posiąść umiejętność zrozumienia dowcipu…” i dalej jakoś tak w tym stylu.
To wcale nie takie głupie. Poczucie humoru zmienia się z czasem, a także odrębne jest dla różnych grup wiekowych oraz kulturowych. Są oczywiście pewne schematy żartu ponadczasowego. To znaczy abstrakcyjnego, oderwanego od rzeczywistości. Jeśli chodzi o kabaret Elita, to przed bardzo wielu laty zapoczątkował on dość modny obecnie obyczaj wymyślania absurdalnych przysłów ludowych. Te ostatnie uważa się oficjalnie za tak zwaną „mądrość narodów”, chociaż każdego normalnie myślącego człowieka owo określenie raczej rozbawi niż sprowokuje intelektualną zadumę. I stąd żartobliwe przymiarki kabaretowców do wzbogacenia owych „ludowych mądrości”. Z tego co pamiętam, to elitowcy wymyślili takie na przykład prawdy życiowe jak:
- Na Zenobiusza mysza się nie rusza, albo
- Jak Cezary gruchnie, to Hilary spuchnie, lub
- Lepsza Justyna niż przepuklina.
Po latach, w jednym z kabaretowych programów, także brałem udział w wymyślaniu absurdalnych przysłów. Ze swoich pamiętam takie:
- Kto pod kim dołki kopie, temu baba wódę wyżłopie, albo
- Na świętego Andrzeja łapaj złodzieja, lub
- Kwiecień plecień, bo przeplata i dlatego katar mata.
Pamiętam jeszcze inne, ale nie są za bardzo cenzuralne.
A tak w ogóle, jeśli ktoś śledzi losy kabaretu Elita, który powstał w roku 1969 i istnieje do dzisiaj, to zauważy, że zmieniło się niewiele. Wprawdzie nie ma już Janka Kaczmarka i Andrzeja Waligórskiego, ale jest w zamian piekielnie inteligentny i dowcipny Stasio Szelc. Staszek jest dziś okrąglutkim, łysym grubaskiem. Tymczasem ja pamiętam go z czasów, kiedy jeszcze występował w teatrze Kalambur, przed Elitą - lata około 1970, i był wówczas przepięknym, młodym kulturystą. Co do wspomnianego wcześniej Janka Kaczmarka, którego utwory były największymi przebojami Elity lat siedemdziesiątych, to był to chłopak paskudnej raczej urody. Do historycznych kanonów telewizyjnej konferansjerki zalicza się dzisiaj sposób, w jaki koledzy z kabaretu zapowiadali jego telewizyjny występ:
- Teraz wystąpi Jan Kaczmarek. Proszę nie regulować odbiorników - on tak wygląda!
Tyle o Elicie. A jeśli chodzi o innych kabaretowców, czy też tak zwanych satyryków, to ja - na własny użytek - wymyśliłem sobie taki oto sposób na klasyfikowanie ich profesjonalnego poczucia humoru. Otóż każdy z piszących zabawne teksty musi nadać swoim postaciom nazwiska. I tu widać klasę. Byle chałturnik nazywa swoich bohaterów Pipsztycki, albo jakiś tam Cipolewski. Tymczasem prawdziwy mistrz pióra potrafi zaimponować pomysłami w owej rzadkiej dziedzinie nazewnictwa. Wspomnijmy choćby Jeremiego Przyborę. To u niego w kabarecie występowali doktor Biebrzeniebierzewski, dziadek Paździerzak, czy inżynier Sobieryba. Zwłaszcza ów Sobieryba zaimponował mi oryginalnym brzmieniem. W latach siedemdziesiątych, w tygodniku „Szpilki”, Anatol Potemkowski cyklicznie opisywał spotkania wyimaginowanej grupki lokalnych intelektualistów, którzy spotykali się w kawiarni „Kokos”. Byli to między innymi pan prezes Szczawnica, młody poeta Koszon i panienka na wydaniu - Globulka Kąkulczyniańska. Fantastyczne nazwiska. Dla nieznających francuskiego dodam, że słowo koszon oznacza świnię, lub też świńtucha.
Andrzej Symonowicz