Jeżdżąc po kraju z góry na dół i w poprzek, też widzę od wielu lat jak zmienia się model polskiego żywienia przydrożnego. Zaczynało się od małych lub większych budek przydrożnych, później modne były grille, furorę robiły też małe miasteczka namiotowe oferujące wojskową grochówkę z kotła czy grubo cięty boczek z rusztu. Jednak przełom nastąpił wtedy, gdy zaczęły się pojawiać lokale nowe, specjalnie już pod zmotoryzowanego gościa budowane i wyposażone. Szczytem mody przydrożnej stały się w końcu stylizowane początkowo na góralszczyznę karczmy, zajazdy czy gospody „pod strzechą”. Zaczęło się faktycznie na południu kraju. W samym Zakopanem i okolicach powstało przynajmniej kilkanaście takich knajpek. Epidemia ta szybko rozprzestrzeniła się w górę Polski, nadmorskich miejscowości nie wyłączając. Szczęśliwie obiekty te zaczęły tracić „góralszczyznę” na rzecz wielkości, urozmaicania otoczenia różnego rodzaju placami zabaw, zagrodami z nieszczęsnymi konikami czy inną zwierzyną. Gdy jadę jakąś nową trasą, której knajpek jeszcze nie znam, przy wyborze miejsca do przekąszenia jakimś obiadkiem kieruję się metodą najprostszą. Staję zawsze tam gdzie stoją „tiry”, bo wiem, że będzie smacznie, niedrogo, chociaż bez luksusów. Proszę zwrócić uwagę, że przy „strzechach” „tiry” z reguły nie parkują. Ważna wskazówka!
Od tej reguły znam jeden wyjątek – pseudoludowa strzecha przy zakładach mięsnych pod Wieluniem, gdzie w dzień i w nocy zawsze na wielkim parkingu stoi przynajmniej kilka wielkich ciężarówek. Tylko że to wyjątek potwierdzający regułę.
Jak wygląda taka knajpka wewnątrz? Wszędzie tak samo – dość ciemne wnętrze, głównym akcentem jest wielkie palenisko z grillem, na którym pieką się solidne kawały mięsiwa. To wszystko otoczone charakterystycznym zapachem przypalonej pieczeni, kiedyś go nawet lubiłem a teraz już nie znoszę. Coś mi się na starość przestawiło, wybredny jakiś się zrobiłem.
Po co to wszystko piszę? Bo parę dni temu wpadliśmy ot, tak sobie na niedzielne odwiedziny do przyjaciół w Augustowie. Poza innymi atrakcjami liczyłem jak zawsze na pyszny podlaski obiadek w mojej ulubionej knajpce, czyli w tamtejszym „Abro”. Lekko wzmocniony litewskim „Suktinisem”, która to 50% miodówka doskonale wpływa na apetyt, już widziałem na talerzu porządnego „kartacza”, gdy dowiedziałem się, że w Augustowie zaczęła w tym roku działalność nowa knajpka „Sobieski”, do której gospodarze nas zapraszają. Jak się okazało, jest to właśnie kolejna „strzecha” w obszernym ni to parku, ni lunaparku, w samym centrum Augustowa, tuż obok przystani „Żeglugi”. Pierwsze wrażenie we wnętrzu - miła niespodzianka – brak paleniska i śmierdzącego dymu! Super, normalna zwyczajna knajpka! Humor się jeszcze bardziej poprawił, gdy okazało się, że i jakieś oryginalnie kresowe potrawy w karcie też figurują. No to na początek tatarek z łososia i śledź staropolski z cebulką jak trzeba. Łosoś owszem zjadliwy, lecz śledź niestety brrr! Słony jakby prosto z Wieliczki wypłynął! Barszcz z kołdunami – mieszany, czyli barszcz super, ale kołduny… Te twardawe pierożki z bezsmakowym farszem mają tyle wspólnego z kołdunami co ja z baletem. Nic to – najważniejsze, że były pielmienie, jak zapewniono oryginalne, własnej roboty. A te od zawsze uwielbiam, najlepsza rzecz, jaką można zjeść w Rosji i czasem w okolicach. Na początek zamówiłem niewielką porcję, ot ze 20 sztuk, żeby nie wystygły. I co dostaję? Te same wstrętne pierożki, które już zniszczyły barszcz! Jak tak można niszczyć kulinarne marzenia? Koniec ze strzechami, nawet bez palenisk!
Wiesław Mądrzejowski