Ewa i Michał Szczerbicowie na stałe mieszkają w Spychowie. Przeprowadzili się tu z Warszawy, która, jak mówią, nigdy nie miała dla nich „siły przyciągania”. Oboje są zafascynowani Mazurami, ich bolesną i trudną historią. Mają też wiele ciekawych spostrzeżeń dotyczących współczesności, a zwłaszcza spraw związanych z kulturą. W rozmowie z „Kurkiem” opowiadają m.in. o kulisach powstawania scenariusza do filmu „Róża”, trudnościach związanych z jego realizacją, a także o tym, jak wtopili się w lokalną społeczność oraz dlaczego nie podobają się im Dni i Noce Szczytna.
WARSZAWA NAS NIE POCIĄGA
Jak to się stało, że zamieszkali Państwo w Spychowie?
Michał Szczerbic – Znalazłem się tu przez moją żonę, która miała mamę w Kierwiku. Kiedy zaczęliśmy wiązać swoje losy, odwiedzałem ją tu. To są już stare dzieje. Później sąsiad zaproponował nam kupno kawałka ziemi. Nabyliśmy ją bez specjalnego celu, nikt jeszcze nie myślał o wyprowadzeniu się z Warszawy. Około roku 2001 czy 2002 zdecydowaliśmy o postawieniu tu domu o charakterze wakacyjnym. Gdy przeszedłem na pełną emeryturę uznałem, że nie ma sensu reszty życia spędzać w Warszawie. To miasto nigdy nie miało dla mnie wielkiej siły przyciągania, dla żony zresztą też nie. Rozstaliśmy się więc ze stolicą bez bólu, tym bardziej, że oboje nie pochodzimy z Warszawy. W sumie historia naszego osiedlenia się tu jest banalna, spowodowana tym, że pozostajemy pod urokiem Mazur. To miejsce jest naszym ulubionym ze względu na sentymenty rodzinne, miejscowość Pupy, Ernsta Wiecherta, Melchiora Wańkowicza.
Niedawno Pana żona pomagała przy przygotowaniu inscenizacji „Powrotu Juranda do Spy chowa”. Widać, że już wtopiliście się w lokalną społeczność.
M. Sz. – Mamy tu najróżniejsze znajomości. Mieszkańcy są szczerzy i otwarci, można z nimi porozmawiać o sprawach trudnych. Oczywiście istnieje polaryzacja poglądów politycznych, ale nikt nie stawia tego na ostrzu noża. Pasujemy do tego małomiasteczkowego stylu, gdzie jest ksiądz, aptekarz, dyrektor szkoły itd. Czujemy się tu dobrze. Żona bardzo się wtopiła w to środowisko, działa w Stowarzyszeniu „Przyjazne Spychowo”, należy również do zespołu muzyki dawnej. Ponieważ jest kostiumologiem, to pomogła ubierać uczestników „Powrotu Juranda”.
Ewa Szczerbic – Życie towarzyskie jest tu dużo bardziej intensywne niż mieście, więzi międzyludzkie są silniejsze. Ciągle ktoś ma urodziny, rocznie ślubu. Nigdy jeszcze się tyle nie wytańczyłem, co tu (śmiech). Jeśli chodzi o „Powrót Juranda” to zrobiliśmy go inaczej niż dotychczas. Michał uważał, że to powinna być konkretna inscenizacja, bliska powieści Sienkiewicza. Wśród części członków stowarzyszenia wywołało to opór, ale ostatecznie wygrała opcja chcąca nowości.
NARÓD, KTÓREGO NIE MA
Skąd się wziął pomysł na scenariusz filmu „Róża?
M. Sz. – Scenariusz do „Róży” pisałem długo, przechodził on swoje różne koleje. Zacząłem pisać chyba w 2003 roku z myślą o telewizji publicznej, która trochę mnie zwiodła. Powiedzieli mi, że są zainteresowani, ale chcieli zmienić scenariusz i nadać mu charakter historyczny, by rzecz zaczęła się dziać w epickim stylu w czasach przedwojennych. Zmieniłem więc scenariusz, ale kiedy go po roku przyniosłem powiedzieli, że to nieporozumienie i lepiej, żeby jednak bohater wracał po wojnie. Czas płynął, a ja chciałem napisać serial o mazurskich kobietach, które przetrwały i tak jak to się działo w historii wielu państw, zachowały najważniejsze wartości w życiu społeczności czy narodu. Wydawało mi się, że Mazurki bardzo się do tego nadają. Telewizja jednak stwierdziła, że może i jest to interesujące, ale teraz rządzi się innymi prawami. Krótko mówiąc – pojawiły się wątpliwości czy przyciąnęłoby to uwagę szerokiej publiczności. Tak to już jest, że kultura nieco wyższa przegrywa w zderzeniu z wynikami oglądalności.
Film w końcu jednak powstał.
M. Sz. – Telewizja odpadła, prywatni sponsorzy też. Wszystko zakończyło się na budżecie, który był za niski, by udźwignąć ten scenariusz. W trakcie realizacji podlegał on przeróbkom. Trzeba było go skracać, żeby zmniejszyć liczbę dni zdjęciowych po to, by starczyło pieniędzy. A i tak nie starczyło. Film powstał w zasadzie tylko dzięki wybitnemu talentowi reżysera, Wojtka Smarzowskiego.
Czy przy realizacji filmu wsparły was władze regionu?
E. Sz. – Olsztyn tego nie poparł. Ani prezydent Grzymowicz, ani Urząd Marszałkowski. Marszałek nawet nam nie odpisał.
M. Sz. – Poszedłem do prezydenta Grzymowicza, trwała tam narada, w której brali udział urzędnicy zajmujący się kulturą i chyba komunikacją. Pani od kultury próbowała namówić prezydenta, żeby jakoś nam pomógł. Zaproponowała, by na film złożyły się Ełk, Olsztyn i Elbląg. Prezydent jednak odmówił, tłumacząc to innymi potrzebami. W końcu stwierdził, że to film o Mazurach, a Olsztyn leży na Warmii. Nawet nie mam do niego pretensji. Niektórzy ludzie po prostu nie czują potrzeby, żeby inwestować w kulturę. To, żeby w kimś zaczęły drzemać potrzeby wyższe, wymaga niesłychanie żmudnego procesu.
Czy scenariusz „Róży” powstawał na bazie opowieści Mazurów, którzy tu jeszcze zostali?
M. Sz. – Wszystko zaczęło się od moich zainteresowań historycznych. Wydawało mi się nie w porządku, żeby przyjechać tutaj i nie znać przeszłości tych ziem. Zaczęliśmy więc z żoną penetrować ten region, jeździć w różne miejsca. Można powiedzieć, że odbyłem tu studia historyczne na temat mazurskości. Sądziłem, że jestem uzbrojony w wiedzę. Tak było do momentu, kiedy nie spotkałem przedwojennego Mazura ze Spychowa, Burcharda Olecha, dziś mieszkającego w Niemczech. Podczas naszego spotkania on po prostu się po mnie przejechał. Okazało się, że ja sobie te wszystkie sprawy wyidealizowałem. On mi powiedział, że Mazurzy wcale nie tęsknili za Polską, w ogóle nie była im ona w głowie. Należeli do cywilizacji niemieckiej, byli całkowicie zniemczeni, choć w tradycjach rodzinnych gdzieś pobrzmiewała gwara staropolska, północno-mazowiecka, mająca bardzo wiele wspólnego z kurpiowską.
Z czego wynikało to ciążenie Mazur ku niemieckości?
M. Sz. – Niemcy zaczęli te tereny cywilizować. Wygrali z Mazurami przez to, że dużo im dali, począwszy od czasów Bismarcka. Były tu angażowane duże środki. Rzesza włożyła znaczny wysiłek w osuszanie gruntów, budownictwo. Dla Mazurów panami byli najpierw Hohenzollernowie, potem Hindenburg, a na końcu Hitler, który miał tu największe poparcie w całej Rzeszy. Ci ludzie przecież nie wiedzieli, że to zbrodniarz. Tamte Niemcy dawały Mazurom bardzo dużo, oczywiście nie z miłości do nich, ale po to, by mieć tu rezerwuar pszenicy, mleka i zwierzyny. To była baza gospodarcza Niemiec i stąd te inwestycje.
Dla niektórych interpretatorów historii to, co stało się z Mazurami po II wojnie światowej było karą za poparcie Hitlera, pewnego rodzaju aktem dziejowej sprawiedliwości.
M. Sz. - To był też świetny argument dla władz komunistycznych. Mnie w Mazurach fascynują dwie sprawy. Pierwsza to ta, że ich już właściwie nie ma na tych ziemiach. To wzbudza niesłychany żal, bo to byli bardzo wartościowi, pracowici ludzie. Nie lubiano ich, mówiąc, że robią wszystko skrupulatnie jak Niemcy. To jednak nie wynikało z niemieckości, lecz ich żarliwej wiary, przykazań ewangelicznych. Rzeczą rzadko spotykaną w dziejach jest, że w ciągu zaledwie dwóch pokoleń ginie mały naród. Została tylko ziemia, bez narodu. Druga sprawa, która mnie intrygowała, to styczeń 1945 roku. Droga pokazana przez Rosjan władzom komunistycznym była okropna. My nie znamy z polskich opisów, nawet najokrutniejszych, tego co się tu wtedy działo. To jest niewyobrażalne. Wiadomo, że dowództwo rosyjskiego Frontu Białoruskiego przyzwoliło na zbiorowe gwałty i wyniszczenie. Mazurskie kobiety zostały potraktowane najokrutniej.