Polityka, ale historycznie

Jak już nieraz pisałem - unikam polityki. Oczywiście w felietonach, bo w normalnym, codziennym życiu polityki uniknąć się nie da. Niedawno miałem okazję posłuchać kilku interesujących wypowiedzi zasiedziałych mieszkańców Szczytna na temat pozycji i statusu niektórych obywateli naszego miasta w czasach PRL. W kontekście wszechobecnej i wszechmocnej nomenklatury partyjnej, czyli PZPR. Osobiście znam kilkoro z person, o których karierze mi opowiadano. Rozdźwięk między obecnie prezentowaną przez nie postawą, a pozycją jaką udało im się wypracować w czasach „socjalizma” bywa porażający. Nagle zdałem sobie sprawę jak silna musiała być presja instancji partyjnych w takim mieście jak Szczytno.

Ja, mieszkaniec Warszawy, w latach 70. - 80. pomalutku wypracowujący swoją zawodową, a po części artystyczną pozycję, nigdy nie musiałem jakoś specjalnie podporządkowywać się nomenklaturowym zasadom gry o stanowiska i profity. Dzisiaj myślę, że jest to sprawa wielkości miasta. W Warszawie ci, których rozpierała ambicja, grali o stawki najwyższe. Duperele na skalę dzielnicową rozgrywano bez „wielkich dzwonów”. Takie marginalne rozgrywki prawdziwych partyjnych rekinów nie interesowały. Tymczasem w mieście niewielkim, gdzie wszyscy z wszystkimi konkurują, a jednocześnie doskonale znają się osobiście, wszechwładza jedynej słusznej partii musiała sięgać do poziomów niemal minusowych. Sądzę, że jeśli w Szczytnie była jakakolwiek posada babci klozetowej, to aby ją otrzymać należało wstąpić do PZPR, no i oczywiście podpisać zobowiązanie, że będzie się lojalnie donosiło o tym, o czym w publicznej toalecie rozmawiają panie i panowie.

W dzisiejszym felietonie opowiedzieć chcę o różnych aspektach podporządkowania się obowiązującym - nie zawsze formalnie - zasadom przyjętym przez władze peerelowskie. Uważam, że nie do końca było tak, jak opowiadają nam o tym różni maleńcy, zastrachani obywatele Polski tamtych lat. Nawet w PRL-u można było żyć z godnością, a ci, którzy twierdzą inaczej… To nie kwestia ustroju państwa, tylko własnej osobowości.

Mój ojciec był pułkownikiem Wojska Polskiego zatrudnionym w MON na stanowisku przeznaczonym dla generała. Nie mógł otrzymać generalskiego stopnia, bo nigdy nie zgodził się wstąpić do PZPR. Ale, że był wybitnym, przedwojennym specjalistą w swojej dziedzinie, dotrwał na tym stanowisku do emerytury. Mimo pewnych kłopotów. Przy tym wszystkim całkiem jawnie chodził co niedzielę do kościoła. To zresztą było głównym powodem wspomnianych kłopotów. Nie wyobrażam sobie, żeby w jednostkach wojskowych okolic Szczytna można było spotkać majora nie należącego do PZPR. Nie mówiąc już o kościele. A przecież nie istniał żaden przepis, czy rozkaz na ten temat. W domu moich rodziców spotykała się cała rzesza majorów i pułkowników nienależących do partii. Bo tylko stopień generała formalnie zastrzeżono dla członków PZPR. To jest przykład jak nadgorliwość prowincjonalnych, wojskowych kacyków stanowiła prawo.

Ja także nigdy nie należałem do przewodniej siły narodu. Ale miałem paszport służbowy i latałem do różnych krajów jako projektant stoisk targowych. Przez jakieś dziesięć lat. W tym czasie regularnie odbywały się w Polsce wybory do Sejmu i Rad Narodowych. Taka propagandowa fikcja. Nie brałem w tym udziału, co pośród moich przyjaciół budziło grozę. Przekonywali mnie, że skoro nie chodzę na głosowanie, to jestem debilnym samobójcą i nic w życiu nie osiągnę, a już na pewno nigdy nie wypuszczą mnie za granicę. No i co? I nic. Lata mijały, ja nie głosowałem, a paszport służbowy miałem nadal i do różnych Ameryk i innych Karaibów wciąż mnie puszczali. I jeszcze mi za to płacili! Dla porządku dodam, że nigdy żaden ubek, czy esbek nie prowadził ze mną jakichkolwiek rozmów. Nikt do niczego zdrożnego nie namawiał mnie i nie zmuszał. Jakoś tak mi się udało!

Dlaczego o tym napisałem? Lata lecą i coraz to inni nawiedzeni historycy usiłują narzucić swoją prawdę o tamtych „koszmarnych” latach. Tymczasem niezależnie od tego jak która partia polityczna wykorzystuje dla własnych celów odniesienia historyczne, nie istnieje żadna prawda obiektywna o epoce PRL. Już samo porównanie warszawskich wspomnień młodzieńczych i wspomnień mojej tutejszej, szczycieńskiej rodziny świadczy o tym, że sformułowanie wykreowane przez księdza Tischnera „gówno prawda” to najlepsze określenie dla naszych polskich sporów. Dlatego unikam polityki.

Andrzej Symonowicz