Ostatnio powrócił na łamy nieco już zapomniany temat tak zwanej poprawności. Politycznej, obyczajowej i wszelkiej innej. Bezpośrednim sprawcą medialnej wrzawy jest zapewne Donald Trump. Jego zwycięstwo w prezydenckich wyborach interpretuje się, na ogół, jako efekt zmęczenia elektoratu wszechobecną, fałszywą z założenia, układną poprawnością w amerykańskim życiu publicznym.
Wystarczyło, że kandydat bez żadnych obciachów powiedział w mediach, iż dobrze jest mieć przy sobie młodą d... i już męską część wyborców, niezależnie od wieku, miał po swojej stronie. O innych jego licznych wypowiedziach, w podobnym stylu, nie wspomnę. Ogólnie rzecz ujmując zgadzam się z dziennikarską oceną zwycięstwa Donalda Trumpa. Tym bardziej, że ja też mam serdecznie dosyć mędrkowatej hipokryzji, nazywanej polityczną poprawnością.
Pozostańmy przez chwilę w USA. Jak powszechnie wiadomo, w tamtejszej kinematografii, w ramach politycznej poprawności, obowiązuje żelazna zasada dobierania obsady spośród aktorów o różnym kolorze skóry. A to, aby, broń Boże, nikt nikogo nie mógł posądzić o rasizm. Tymczasem niedawno nastąpił bojkot oscarowej gali. Bojkot czarnoskórych twórców z uwagi na to, że nie przyznano żadnej nominacji czarnemu artyście. Mało tego, rozpętano dyskusję na temat wprowadzenia parytetów rasowych przy typowaniu oscarowych nagród. To akurat uważam za przykład artystyczno-obyczajowej degeneracji. Na pewno nie poprawności, choć pod takim hasłem toczy się aktualna dyskusja.
W Polsce, jeszcze do niedawna rasizm nie był problemem.