Powróćmy jak za dawnych lat
w zaczarowany bajek świat…
Słowa piosenki z dawnego, polskiego, kinowego musicalu niech posłużą nam jako motto dzisiejszego felietonu. Przebój ów śpiewała Tola Mankiewiczówna w filmie „Manewry miłosne”, w roku 1935. Tekst Jerzego Jurandota, muzyka Henryka Warsa. Przedwojenne piosenki skomponowane przez Henryka Warsa śpiewane są do dzisiaj. Choćby „Umówiłem się z nią na dziewiątą”, „Zimny drań”, czy „Miłość ci wszystko wybaczy”. A jednak Wars nie zyskał aż tak wielkiej, światowej sławy, jak kompozytor starszy od niego o siedem lat - Jerzy Petersburski. Obaj panowie komponowali szlagiery dla ówczesnych polskich scenek rewiowych i kabaretowych, a także dla filmu. Ale to właśnie Petersburski skomponował w roku 1929 piosenkę „Tango Milonga”, która po dziś dzień uważana jest za jeden z największych, ŚWIATOWYCH przebojów. W Ameryce zaprezentowano piosenkę na Broadwayu, w rewii słynnego Ala Jolsona, w roku 1931. Jej tytuł brzmiał „Oh, Donna Clara”. Pod tą nazwą wykonywana jest po dziś dzień we wszystkich krajach świata. Jej popularność szczególnie wzrosła po roku 1954, kiedy to na światowym konkursie dawnych melodii, jaki odbył się w Amsterdamie, bezapelacyjnie zwyciężyła.
A przy okazji – co to za słowo owa „milonga”. Otóż w Argentynie, na początku dwudziestego wieku, słowo to określało prostą, miejscową, wiejską muzykę. Równolegle zawodowcy komponowali utwory w rytmie tanga, jako muzykę wysokiej rangi, przeznaczoną do słuchania. Dopiero gdzieś pod koniec lat dwudziestych użyto terminu „tango milonga”, a nazwa ta oznaczała utwór w rytmie tanga, skomponowany specjalnie do tańca. I stąd taki „roboczy” tytuł polskiego szlagieru.
Jerzy Petersburski po wojnie mieszkał i pracował w kolejnych krajach Ameryki Południowej. Aż do roku 1967, kiedy zdecydował się wrócić do Polski. Miał wówczas siedemdziesiąt dwa lata. W ojczyźnie przeżył jeszcze dwanaście lat jako osoba znana i popularna. Miał jedynie pewien żartobliwy kłopot z nazwiskiem. Podobno pierwszym był Janek Himilsbach, który zwrócił się do mistrza per „Panie Leningradzki”. No i tak to już, dla śmiechu, zostało. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że piękne rosyjskie miasto Petersburg, w czasach Związku Radzieckiego, przemianowano na Leningrad.
Przenieśmy się zatem w czasy „Sowieckiego Sojuza”, u nas – Peerelu.
Pod koniec lat sześćdziesiątych odwiedził Polskę Nikita Bogosławskij. Kompozytor. Zasłynął piosenką „Tiomnaja nocz”. Agnieszka Osiecka, w swojej książce „Galeria Potworów”, przytacza zabawne wspomnienie rosyjskiego artysty.
Kiedy Nikita był jeszcze bardzo młodym człowiekiem, na przyjęciu dla dygnitarzy, gdzie przyszedł z dużo starszym kolegą, miał okazję spotkać Stalina. Z jakichś tam powodów młody człowiek przypadł do gustu wodzowi, ten zatem przywołał jednego ze swoich sług i przykazał zaprosić młodego na czwartkowy bal na Kremlu. Kiedy nadszedł oczekiwany dzień, Nikita wystrojony udał się na bal. Tam było przepięknie, tylko że Nikitę dopuszczano jedynie do pierwszych dwóch sal. Ilekroć chciał zawędrować gdzieś bliżej centrum, mocarna czyjaś łapa zagradzała mu drogę. Wreszcie – po kolejnej próbie przedarcia się do elity – potężny człowiek stanął przed nim i Nikita Bogosławskij usłyszał: „A mówiłem, kawioru nie żreć i nie spuszczać mi z oczu tego rudego”.
Co się okazało. Przez pomyłkę - zamiast zaproszenia przeznaczonego dla dostojnych gości – wręczono kompozytorowi zaproszenie, czy raczej wezwanie do udziału w obstawie.
Czytając pełną anegdot książkę Osieckiej nie mogę powstrzymać się, żeby nie zacytować pewnej opowiastki, która nie jest co prawda na temat, ale jakoś tak szczególnie mi się spodobała.
Pewna bardzo tęga dama przyjechała z roboczą wizytą do swojej krawcowej. W zasadzie do miary, ale panie znały się dobrze, więc spotkanie było długie i ceremonialne. Kawa, ciasteczka, czekoladki. Wreszcie krawcowa wzięła do ręki centymetr i spytała: „No to, kochanieńka, w którym miejscu robimy talię?”.
Andrzej Symonowicz