Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się razem z nimi. Jest to łacińska sentencja, która w oryginale brzmi „tempora mutantum et nos mutamur in illis”.
Niby taka stara, szacowna maksyma, a przecież nie do końca prawdziwa. Czasy wprawdzie zmieniają się, ale pewne ludzkie słabości są niezmienne na przestrzeni wieków. Zapewne są wieczne. Jako schyłkowy siedemdziesięciolatek (nie mniej wciąż jeszcze na chodzie) uważnie przyglądam się otoczeniu i nie mam najmniejszej wątpliwości, co tak naprawdę jest rzeczywistym motorem napędzającym współczesnych mi mieszkańców planety Ziemia. Otóż nie jest to ani religia (choć na priorytet wiary powołuje się każdy, kto chce załatwić jakieś własne interesy), ani, jakże obecnie modna filozofia „gender”, która tak naprawdę głosi, że świat kręci się wokół - za przeproszeniem - dupy. Nawet kasa, to jest pomnażanie osobistych dóbr, niejednokrotnie przegrywa w konkurencji z tak prymitywnym nawykiem, jak najzwyczajniejsze pozerstwo. Czyli udawanie kogoś lepszego od siebie, według osobistego wyobrażenia, aby tylko zyskać „mołojecką sławę” i przejść do historycznej anegdoty. Jako ktoś ważny! Im bardziej dana persona jest nikim, tym bardziej pracuje nad swoją legendą. Najłatwiej zaobserwować owo zjawisko, wysłuchując w telewizorze panów posłów (wszystkich opcji), a także posłanek (zwłaszcza jednej). Niezależnie od rzeczywistych poglądów, jeśli pan poseł w ogóle takowe posiada, staje on na mównicy elegancko odpicowany w obowiązkowy, ciemnoniebieski uniform, w charakterze wybrańca narodu i za wszelką cenę usiłuje odegrać rolę męża stanu. To znaczy wygaduje przeznaczone dla telewidzów mądrości tak zawiłe, że zdecydowanie przerastające intelektualnie samego mówcę. Mnie osobiście zawsze rozbawia, kiedy pan poseł używa wyszukanego słownictwa, wyraźnie nie rozumiejąc znaczenia niektórych pojęć i wyrazów.
Zostawmy wybrańców narodu i poszukajmy innych pozerskich śmiesznostek.