Pozory często mylą tak jak w cyklu telewizyjnych reklam, gdzie wyjaśniano, że jeśli coś jest „prawie”, to nie to samo co oryginał.
Kiedy w środku nocy sąsiadowi z wysokościowca gdzie mieszkałem pękł sześćdziesięciolitrowy baniak dojrzewającego, domowego wina, ten natychmiast wydzwonił kilku kolegów, aby ratować resztki napoju i nie dopuścić do zalania mieszkańców lokalu piętro niżej. Nocna akcja przyniosła wcale niezłe rezultaty, bowiem podłoga w pokoju, w którym doszło do wypadku wysłana była ogromnym i bardzo puszystym dywanem. Zadaniem nocnej ekipy ratowniczej było wyżęcie – kawałek po kawałku – owego dywanu do miednic i kuchennych garów. Odzyskany płyn wprawdzie nie nadawał się do wypicia jako wino, ale po „przepędzeniu” – dlaczego nie? Toteż wkrótce potem odbyło się przyjęcie dla ratowników, gdzie podano „dywanówkę”. Nic to, że reklamowano ów napój jako prawie koniak z najprzedniejszych owoców leżakowanych na szlachetnym, perskim dywanie. Tak czy inaczej okazało się, że bimber to tylko bimber.
To akurat opowiastka zabawna. Natomiast przed laty byłem świadkiem wielkiej tragedii małego dziecka.
Pod koniec lat osiemdziesiątych moja córka chodziła do początkowych klas podstawówki. W jej klasie uczył się także chłopczyk z domu dziecka. Chłopiec był cichutki, skromny i ogólnie przez klasę lubiany. Kiedy szóstego grudnia uczniowie świętowali Mikołajki wg starej zasady, że dzieciaki wręczają prezenty, według określonej kwoty, wylosowanym kolegom, chłopczyk ów także otrzymał paczuszkę. Jakże strasznie rozpłakał się, kiedy w zawiniątku odnalazł trzy surowe kartofle. Zrozumiał, że inne dzieci go nie lubią. Tymczasem były to trzy owoce kiwi, które wówczas stanowiły całkowitą nowość i uważano je za nadzwyczajny przysmak i rarytas. Dziewczynka - ofiarodawczyni była dumna z takiego właśnie pomysłu na prezent. No ale nasz mały bohater podobnego owocu wcześniej nie widział i stąd owa mała, wielka tragedia.
Pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy w sklepach, zamiast wędlin, można było kupić jedynie ser, moich rodziców odwiedził stary, przedwojenny przyjaciel. Przyleciał z USA. Była to jego pierwsza wizyta w Polsce od czasów wojny. Rodzice gościli go w swoim domu. Kiedyś, przy kolacji, zwrócił uwagę mojej mamie, że smarowanie chleba masłem nie jest zdrowe. Mama odpowiedziała mu – co miało być żartem - że używa masła, aby ser nie zsuwał się z kanapki. O właśnie! – odpowiedział zamożny „wujek z Ameryki”. Zauważyłem, że wy tu wszyscy strasznie lubicie ser!
Kiedy w roku 1974 poleciałem na Kubę jako projektant jubileuszowej, polskiej ekspozycji w Hawanie, siłą rzeczy musiałem uczestniczyć w szeregu oficjalnych spotkań, na których słuchałem przemówień o bohaterstwie powstańców Fidela Castro. O ich skromności i poświęceniu, a także jak to Kuba odmieniła się moralnie i mentalnie, na przekór wrednym amerykańskim imperialistom oraz światowej burżuazji. Pod koniec pobytu zaproszono mnie – zapewne przez przypadek – na przyjęcie pożegnalne dla starannie wyselekcjowanego, wąskiego grona gości. Gospodarzem wieczoru był komitet partyjny władz Hawany. Przyjęcie miało miejsce w pięknie odrestaurowanym, kolonialnym pałacyku koło stolicy. Wyszukane potrawy podawano na zastawie złotej i srebrnej. Za każdym z biesiadników stało dwóch wystrojonych kelnerów - jeden od podawania potraw, drugi napojów. Celebrowano jak w dawnej Polsce na królewskim dworze. Ściśle przestrzegano historycznej etykiety dawnej kolonialnej arystokracji. Kontrast z kubańską biedą jaką obserwowaliśmy na co dzień, był szokujący. Oczywiście dzisiaj opisywane wydarzenia nikogo nie dziwią. Wiemy wszystko, lub prawie wszystko o komunistycznych reżimach, a także patologicznej hipokryzji rewolucyjnych przywódców. Ale w owych latach siedemdziesiątych, w ojczyźnie naszej, zupełnie inaczej pokazywano zwycięstwa socjalistycznych zrywów. Bohaterstwo, honor i skromność!
Dla mnie więc, wówczas trzydziestolatka, kubańskie doznania były przeżyciem na granicy szoku.
Andrzej Symonowicz