Dzisiejszy felieton to trzysta trzydziesty pierwszy tekst jaki napisałem do „Kurka Mazurskiego”. Moja inauguracyjna publikacja ukazała się 6 lutego 2008 roku. Niedługo będzie to oznaczało siedem lat kontaktu z czytelnikami.
Z kolei ja, w końcu także czytelnik, tyle że innych autorów, jestem stałym odbiorcą artykułów Adama Halbera, który w czasopiśmie „Angora” publikuje cotygodniowy felieton w ramach cyklu „Jak powstają przeboje”. I oto zauważyłem, że jego ostatni dziennikarski materiał nosi numer 318. Czyli, że Adam zaczął pisać do „Angory” około trzech miesięcy po moim debiucie w „Kurku”. Halber jest dziennikarzem zawodowym. Znamy się. Niegdyś był naczelnym redaktorem miesięcznika PAN. Był także wiceprezesem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa - jedynej partii do której należałem. To było w latach, kiedy jej szefem był znakomity aktor i kabareciarz, a także mój dobry kolega Janusz Rewiński. Cykl felietonów Adama Halbera sprowokował mnie dzisiaj do napisania kilku słów o piosenkarskich przebojach, jakie zapamiętałem w swoim dość długim życiu i co one wówczas znaczyły dla mnie i moich rówieśników.
Zacznijmy od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nie miałem jeszcze dziesięciu lat, a już potrafiłem zaśpiewać modne wówczas piosenki „Wio koniku” i „Marynikę”. Pierwszą z nich wylansował Julian Sztatler, drugą Chór Czejanda w roku 1953. Obie były tłumaczeniami piosenek bratnich, socjalistycznych narodów, czyli Węgier i Rumunii, toteż mimo frywolnych treści mogły utrzymać się na antenie pośród socrealistycznych utworów w rodzaju „Budujemy nowy dom”, czy „Do roboty”. Melodie były wesołe, tłumaczenia znakomite, toteż wszyscy nuciliśmy o leniwej Marynice: A ona śpi i śpi, choć błagaj ją i proś, tak może spać i spać i nigdy nie ma dość…, albo o przewadze skromnego konika nad autem: Bo oni, choć w godzinę kilometrów robią sto, lecz my się za to nie psujemy, wio koniku, wio…