Nie od dziś wiadomo, że to, co nie jest zakazane prawem, nie zawsze pozostaje w zgodzie z etyką czy zwykłą ludzką przyzwoitością.
Sytuacja ta dotyczy choćby obsady obwodowych komisji wyborczych. Zbliżają się wybory prezydenckie i zapewne dla wielu mieszkańców Szczytna o niezbyt zasobnych portfelach zasiadanie w nich byłoby okazją do podreperowania domowych budżetów. Kwota z pozoru niewysoka, a jednak kusząca. Jak się okazuje, szczególnie dla rodzin radnych miejskich. Wystarczy rzut oka na obsadę komisji, by zorientować się, że bliscy naszych rajców są tam licznie reprezentowani. Czy to przypadek?
Zaraz ktoś powie – prawo tego nie zabrania. Zgadza się, ale... We mnie, a myślę, że i wielu innych „zwykłych” mieszkańcach takie upychanie rodzin w komisjach budzi pewien niesmak. Nasi radni w przeważającej większości są ludźmi dość dobrze sytuowanymi. Jak to się więc dzieje, że ciągle im mało? Nie potrafię tłumaczyć tego zjawiska inaczej, jak tylko zwykłą pazernością.
Teoretycznie każdy obywatel mógł zgłosić swój akces do komisji, zwracając się do pełnomocnika któregoś z komitetów uczestniczących w wyborach. Prawda jest jednak taka, że niewiele osób o tym wie, a radni są doskonale zorientowani „co w trawie piszczy”, mają też o wiele większe możliwości „załatwienia” tego czy owego. Szkoda, że nie wykorzystują tego na rzecz zwykłych mieszkańców. Gdyby rozejrzeli się wokół, na pewno znaleźliby osoby bardziej potrzebujące finansowego zastrzyku niż ich rodziny. Może pomogliby im choćby przez podpowiedź, żeby zgłosiły się do pełnomocnika.
Nasi radni zawsze mają usta pełne frazesów, jak to bardzo na sercu leży im dobro wyborców. Kiedy jednak pojawia się okazja, żeby udowodnić to w praktyce, jakoś nie potrafią jej wykorzystać.
Ewa Kułakowska