... złowione i smażone. Bliskość jezior i obfitość ryb sprawiała, że były one włączane w nasz codzienny jadłospis.
Niestety w mojej rodzinie nie było tradycji wędkarskich i moi rodzice kupowali je w sklepie rybnym przy ulicy Odrodzenia u Glińskich. W tamtych, moich dziecięcych czasach najczęściej pojawiały się na stole płotki usmażone prawie na chrupko oraz halibut smażony lub mielony przez maszynkę i przemieniany w cudowne kotleciki lub pulpeciki. Uwielbiałam kanapki z paprykarzem szczecińskim i szproty w pomidorach. W tym miejscu muszę wyznać, że jako dzieci ryby łowiliśmy, ale dla kotów. Razem z kolegami przywiązywaliśmy do cegłówki sznurek i wrzucaliśmy do Jeziora Małego Domowego. Wiadomo, gdy wyciągaliśmy tak stworzoną kotwicę, to wszystkie glony się oplatały, a wśród wodnego zielska moc małych rybek specjalnie dla kotów. Dla nas, dzieciaków z ulicy Konopnickiej, była to wówczas fajna zabawa, a dla całej niezliczonej ilości wszechobecnych, bezpańskich kotów – uczta.