Co też oznaczało - oczywiście w przenośni - słowo „ściek”?
Ściek był to warszawski nocny lokal, którego nie zamykano o określonej, czyli zbyt wczesnej porze. Lokal rozrywkowy czynny do białego rana. Można tam było wpaść po opuszczeniu poprzedniej, zamykanej już knajpy. Sporo restauracji dancingowych kończyło działalność o jedenastej, niektóre o dziesiątej wieczorem. O ile pamiętam to nawet SPATIF zamykano o północy i gdzieś przecież trzeba było przenieść się, aby dokończyć godnie rozpoczęte popołudnie!
Za moich czasów, to jest w latach siedemdziesiątych, ścieki były dwa. Pierwszy i dla mnie najważniejszy, to był nocny klub SARP, czyli lokal w podziemiach pałacu Zamoyskich przy ulicy Foksal. Pałac ten był (i jest) siedzibą Stowarzyszenia Architektów Polskich. Aby dostać się w nocy do klubu, trzeba było mieć kartę członkowską. Tę otrzymać (zdobyć!) wcale nie było łatwo. Tymczasem my architekci, członkowie SARP, wchodziliśmy na legitymację Stowarzyszenia. I dlatego był to „mój ściek”.
Drugim, jakże ważnym lokalem „ściekowym” był Klub Filmowców przy ulicy Trębackiej, tuż przy Krakowskim Przedmieściu, blisko Starego Miasta. Tutaj, mimo starań, nigdy nie udało mi się załatwić karty klubowej. Natomiast szczęśliwiec posiadający kartę członkowską mógł zawsze wprowadzić do środka jedną osobę jako swojego gościa. Toteż chodziłem do „Filmowców” z kimś uprawnionym, lub też należało kogoś takiego wywołać z sal klubowych do wyjścia, aby poświadczył wobec pilnujących, że jestem jego gościem i to od dawna oczekiwanym. Z czasem utarło się, że moim stałym zapraszającym stał się Jonasz Kofta. Jonasz prawie co wieczór kończył bieg na Trębackiej, toteż nie było wielkim ryzykiem powiedzieć pilnującym wejścia cerberom, że Pan Kofta czeka na mnie na dole (klub miał dużą salę na parterze i kilka sympatycznych pomieszczeń barowych w suterynie). Początkowo Jonasz musiał fatygować się na górę, ale później hasło „Pan Kofta czeka” wystarczyło. Nawiasem mówiąc, znaliśmy się z Jonaszem dość dobrze, ale nie było między nami wielkiej zażyłości, toteż nasz klubowy kontakt ograniczał się do wprowadzenia mnie, uściśnięcia ręki, a potem każdy robił swoje.
Swoją drogą posiadanie w owych latach kart klubowych do zamkniętych dla „pospólstwa” lokali stanowiło powód do dumy i oczywiście wielce nobilitowało posiadacza. Najważniejszy był Klub Aktorów w Alejach Ujazdowskich, czyli SPATIF. To tam można było poprzebywać w towarzystwie sław teatru i filmu, bo też w owych latach aktorzy cenili swój klub i po wieczornych spektaklach kto mógł ten wpadał - choćby tylko na setę - do SPATIFu.
Były okresy kiedy i ja miałem kartę klubową, dzięki czemu do dziś wspominam fascynujące spotkania z wielkimi artystami na gruncie neutralnym, czyli mówiąc bez ogródek – knajpowym. A wyglądało to tak: - Bronisław Pawlik, codzienny bywalec klubu - miał zatem swoje stałe, nienaruszalne miejsce przy barze – zwykł był wspominać elegancję dawnych mistrzów, zestawiając ją z upadkiem teatralnych obyczajów i poczucia hierarchii. Mistrz Pawlik zawsze wpadał do klubu przed spektaklem teatralnym. Wypijał setę i pędził do pracy, czyli zagrać. Po skończonym przedstawieniu zjawiał się ponownie, już na dłużej i wtedy kontynuował przerwany temat dokładnie od miejsca, w którym musiał go przerwać.
Przy stoliku na wprost wejścia Zdzich Maklakiewicz komponował mruczando przeboje muzyczne, bowiem zawsze uważał, że sprzeniewierzył się tradycjom rodzinnym zostając aktorem, a nie muzykiem. A wokół literaci, dziennikarze i wszelaka młodzież artystyczna.
No a po zamknięciu SPATIFu? – Po zamknięciu ten, kto jeszcze mógł przenosił się, oczywiście, do któregoś ze „ścieków”.
Warto dodać, że zamknięte restauracje-kluby dla artystów istniały także w innych dużych miastach w Polsce. Dzięki temu, że w większości z nich respektowano jako kartę wstępu moją legitymację sarpowską, będę mógł któregoś dnia napisać także o bywalcach Spatifu krakowskiego i sopockiego, a także bohemie Katowic skupiającej się w klubie „Marchołt” przy ulicy Warszawskiej. Całe mnóstwo fajnych, ciekawych ludzi!
Andrzej Symonowicz