Sentymentalne wspomnienia

Przysłano mi sierpniowy egzemplarz miesięcznika historyczno - kulturalnego „Skarpa Warszawska”. Jest to elegancko i z pietyzmem wydawane czasopismo poświęcone głównie warszawskim wspomnieniom. Nadesłany numer dedykowano niemal w całości Powstaniu Warszawskiemu. Ale nie tylko. Na czterdziestej dziewiątej stronie Ryszard Marek Groński przypomniał pierwszy powojenny warszawski kabaret, który zainaugurował swoje istnienie w roku 1954. Kabaret o nazwie „Szpak” Jego twórcą był Zenon Wiktorczyk. Moim czytelnikom przypomnę, że Zenon Wiktorczyk to ten artysta, którego prawie trzydzieści lat później mogliśmy oglądać w słynnym filmie „Miś” w roli ministra mieszkającego w windzie w Pałacu Kultury i Nauki. Pomieszkuje on sobie w owej windzie, ponieważ w zależności od aktualnego osobistego ciśnienia pana ministra jest wożony – dla zdrowia - na niższe lub wyższe piętra warszawskiego wysokościowca. To pan Wiktorczyk powiedział, że wszystkie Ryśki to fajne chłopy.

Lektura artykułu R. M. Grońskiego przypomniała mi, że jeden z pierwszych programów „Szpaka” ja również oglądałem. I to jako jedenasto- lub dwunastoletnie pacholę.

Stałą siedzibą kabaretu była kawiarnia na piętrze w hotelu „Bristol”, ale kiedyś zespół „Szpaka” wystąpił gościnnie w auli Uniwersytetu Warszawskiego i na ów spektakl rodzice zabrali mnie ze sobą. Zapewne trochę wynudziłem się, ale występujących aktorów zapamiętałem znakomicie. Oni wszyscy niedługo potem stali się gwiazdami telewizji. Przypominam, że w opisywanych latach telewizja dopiero powstawała, zatem pozycja artystyczna ludzi sceny zależała od popularności teatrów, kina no i oczywiście radia.

W „Szpaku” występowali aktorzy o przedwojennej jeszcze sławie: Józef Kondrat (brat ojca Marka Kondrata) i Tadeusz Olsza. Obok nich uznane gwiazdy jak Hanka Bielicka, Irena Kwiatkowska i Kazimierz Rudzki. Także Wieńczysław Gliński, Andrzej Szczepkowski i Edward Dziewoński. Ale szef zespołu - pan Zenon miał także niezwykłe oko i ucho na młodzież. To u niego zadebiutowały takie późniejsze sławy jak Bohdan Łazuka, Mieczysław Czechowicz, czy brawurowo wykonująca piosenkę „Giczały” Barbara Rylska. Wszystko to przecież późniejsze twarze telewizyjnego Kabaretu Starszych Panów. Zresztą podówczas młody jeszcze Jeremi Przybora był autorem piosenki powitalnej kabaretu:

Dziękujemy wam najmilsi,

żeście tutaj do nas przyszli

Że miast nocnych uciech innych,

Ptaszek zwabił was niewinny,

Co w Bristolu gniazdko ma.

Co do autorów, to dla „Szpaka” pisali, oprócz Jeremiego Przybory, osobiście Zenon Wiktorczyk, a także Sławomir Mrożek i Marian Załucki. Z młodzieży zaprosił Wiktorczyk do współpracy studenckich twórców – Agnieszkę Osiecką i Andrzeja Jareckiego. O oprawę muzyczną dbał Jerzy Wasowski, czyli jeszcze jeden późniejszy „Starszy Pan”.

I tak to się w powojennej Warszawie zaczęło.

Istnieje mnóstwo wspomnień o kabaretach okresu międzywojennego. O „Qui Pro Quo” i „Morskim Oku”. O późniejszej „Bandzie” i „Cyruliku Warszawskim”. Niewiele natomiast napisano o początkach zawodowego, aktorskiego kabaretu w Polsce powojennej. Takiego, z jakiego wyrósł – działający w latach 65–75 słynny „Dudek” Edwarda Dziewońskiego. Dużo pisano o amatorskich kabaretach studenckich. Niewiele o zawodowcach.

Przypominam sobie zatem, że drugim warszawskim kabaretem aktorskim, którego program miałem okazję zobaczyć, był kabaret „Wagabunda”. Kabaret powstał w roku 1956 i przetrwał do roku 1968. Tam także mieliśmy do czynienia z prawdziwymi aktorskimi sławami. Tym razem głównie z gwiazdami kina. W „Wagabundzie” śpiewała seksowna Lidia Wysocka (współzałożycielka „Wagabundy”), a także uwielbiany przez publiczność Zbyszek Cybulski. Cybulski śpiewał piosenkę francuskiego barda Georgesa Brassensa z polskim tekstem „Rządzi mną Laleczka”. Piosenkę bardzo pasującą do osobowości aktora, ale niezwykle trudną muzycznie. Słyszałem to wykonanie. Nasz znakomity artysta dał sobie doskonale radę, melodeklamując poetycki tekst. Jednak później już nigdy nie podjął się estradowego śpiewania. Z muzycznym słuchem nie było u niego najlepiej.

W „Wagabundzie” brawurowo tańczył i śpiewał także Jacek Fedorowicz. O ile dobrze pamiętam, to on wykonywał zabawną piosenkę, bardzo później popularną, która zaczynała się od słów:

Gdyby Chopin żył w Bostonie,

ale później o sto lat,

toby grał na saksofonie,

nie zmarnował by się tak…

No to tyle osobistych wspomnień na dzisiaj.

Andrzej Symonowicz