Skąd tyle znajomości?

Co jakiś czas, pośród moich znajomych, ktoś nieufny wyraża wątpliwość co do opisywanych przeze mnie wspomnień. Głównie dlatego, że wymieniam tłum znanych postaci, z którymi los mnie zetknął. Zapewne łżę jak pies, bo nie jest możliwe, aby normalny człowiek, a nie jakiś telewizyjny celebryta, mógł mieć tyle towarzyskich okazji co ja. Zatem zacząłem zastanawiać się, że może jednak jestem jakimś oszalałym i załganym mitomanem, a postępujący „alzheimer” nie pozwala mi właściwie zweryfikować wspomnieniowych łgarstw. Ale nie – przeglądając napisane dotychczas felietony (w sumie 181) nie znajduję żadnych oszustw. Co więcej; zauważam, że o wielu poznanych przeze mnie popularnych osobach wcale dotąd nie wspomniałem. Prawdopodobnie dlatego, że nic zabawnego z tych spotkań nie wynikało. Czyli nie było anegdoty.

Na przykład zmarły przed dwoma laty słynny przedsiębiorca Jan Wejchert, który razem z Mariuszem Walterem założył w roku 1984 powszechnie znane ITI. W roku 2007 Jan Wejchert zajmował ósme miejsce na publikowanej przez „Wprost” liście najbogatszych Polaków.

Pana Wejcherta poznałem w roku 1976. Był wtedy młodziutkim, dwudziestosześcioletnim pełnomocnikiem na Polskę niemieckiej, prywatnej firmy „Konsuprod”. Cała polska działalność „Konsuprodu” w owym czasie, to była pierwsza automatyczna myjnia samochodowa w Warszawie, koło dworca kolejowego Warszawa Gdańska. Z panem pełnomocnikiem spotkaliśmy się we Frankfurcie nad Menem, gdzie przez kilka dni byliśmy gośćmi niemieckiego właściciela firmy. Projektowałem wówczas dla owego Niemca, a także organizowałem na jego terenie wystawy polskiego malarstwa. Z panem Janem wprawdzie niewiele nas łączyło, ale zapamiętałem, że wieczorową porą, w willi naszego niemieckiego gospodarza, późniejszy polski milioner uczył nas jak przyrządzić francuską mleczną zupę z dyni. No, ale to żadna anegdotka.

Podobnie Mieczysław Wachowski, z którym poznał mnie pewien polsko – australijski biznesman. Tutaj też anegdoty żadnej. No może to, że kiedy australijski gospodarz urządził przyjęcie w swojej polskiej willi w Piasecznie i zaprosił na nie, poza znanymi Polakami, także sporą liczbę przedstawicieli zagranicznych firm, to okazało się, że z całego polskiego grona tuzów polityki, tylko Mietek Wachowski potrafił swobodnie rozmawiać po angielsku.

Zdaje się, że nie wspomniałem także Janusza Obodowskiego – w latach 1981 – 1985 polskiego wicepremiera. Wcześniej Janusz był ministrem pracy, płacy i spraw socjalnych. Prywatnie wysoki przystojniak i playboy. Kiedyś spotkaliśmy się z panem ministrem w nocnym klubie „U Architektów” na ulicy Foksal. Janusz, będąc wówczas tylko ministrem, nie był rozpoznawalny. Jakiś podpity młodzik zaczepił go niegrzecznie, a pan minister bez namysłu dał mu po gębie. Zlecieli się koledzy uderzonego, a mój ówczesny przyjaciel ani myślał o wezwaniu bramkarzy i przedstawieniu się. Normalnie stanął do walki. Pamiętam, że to ja musiałem interweniować i sprowadzić ochronę klubu.

Janusz Obodowski zmarł niecały miesiąc temu.

No tak, ale to nie są jednak żadne zabawne anegdotki. Przywołam zatem wspomnianego już kiedyś przeze mnie pewniaka w dziedzinie intelektualno – prześmiewczej, słynnego pisarza, aktora i kamieniarza Jana Himilsbacha. Najzabawniejsze anegdotki o nim i Zdzisiu Maklakiewiczu pochodzą z czasów, kiedy obaj panowie nie byli jeszcze aż tak popularni, aby ich rozpoznawano. Wyczyniali wówczas niesłychane kawały i draki. O niektórych już pisałem. Dzisiaj jeszcze jedna opowiastka, którą usłyszałem osobiście od Zdzicha jakoś tak na początku lat siedemdziesiątych.

Rzecz miała się dziesięć lat wcześniej. Do restauracji najbardziej luksusowego hotelu w Warszawie, czyli Bristolu wchodzi dwóch umorusanych robotników. Powalane farbą drelichy, brudne łapy, na głowach malarskie czapeczki. To oczywiście Janek i Zdzicho w przebraniu. Portier usiłuje ich zatrzymać, ale panowie są całkowicie trzeźwi i głośno lamentują, że w kraju robotniczo – chłopskim mają chyba prawo zjeść coś eleganckiego. Wreszcie za zgodą szefa lokalu siadają przy stoliku. Po długich rozmowach z kelnerem zamawiają po talerzu rosołu. A kiedy już dostali zamówiony rosół, to wówczas powyciągali z zanadrza owinięte w gazety kanapki, rozłożyli je na owych strzępach gazet i przystąpili do konsumpcji. Oczywiście ku wielkiej uciesze licznych obcokrajowców, bowiem Bristol na ogół zamieszkały był przez zamożnych przybyszów z Zachodu. Co było dalej nie pamiętam, ale zawszeć to jest jakaś fajna anegdota!

Andrzej Symonowicz